fiutomer |
Wysłany: Śro 13:21, 20 Sie 2014 Temat postu: Męskie gniazdo rozkoszy |
|
Alek, kapitan, i Bastek, jego zastępca, byli najprzystojniejszymi chłopakami w naszej drużynie. Historia ich długiej, pięknej męskiej przyjaźni – opartej na wspólnej grze i wieczorach wypełnionych po brzegi piwem – poszatkowana była też dziwnymi kliszami: dwuznacznymi spojrzeniami, tajemniczymi uśmiechami, niedomówieniami i pozorowanymi na przypadkowe dotknięciami półintymnymi. Nieraz widziałem, jak po meczu, w półmroku szatni czy pod prysznicami, patrzyli sobie w oczy trochę za długo, mówili rzeczy nieco zbyt śmiałe, a potem klepali się po swoich brzoskwiniowych pośladkach - niby dla zabawy, uroczo, jak dojrzewający, niewinni chłopcy - a przecież byliśmy już wszyscy dojrzałymi, pełnowartościowymi mężczyznami, którym - jak się rzekło - w naszej kulturze, w naszym wychowaniu, pewne zachowania nie przystoją. Im jednak, jako że byli najlepszymi zawodnikami, wolno było więcej. Ich brawurowa gra, zdumiewająca współpraca na boisku oparta niemal na telepatii, wzajemnym odczytywaniu ukrytych sygnałów i gestów, była obiektem podziwu, kultu niemal, i nastrajała entuzjazmem każdego - nawet naszego surowego i wymagającego trenera Romana – i dawała im przepustkę do bardziej frywolnych, odrobinę wychylających się poza społeczne ramy zachowań. Przecież drużyna, choć pełna unikalnych talentów piłkarskich, swój sukces malowała głównie spektakularnymi dokonaniami Alka i Bastka. Nikt im nie śmiał zwrócić uwagi na nic. I choć wykazywali się względem siebie nadmierną śmiałością, to zdawało się jednak, że nikt tego nie widzi lub nie chce wiedzieć – nikt, prócz mnie, mężczyzny uzbrojonego w unikalny, homoseksualny zmysł. O czym, oczywiście, nikt w drużynie nie wiedział.
Lubiłem ich potajemnie obserwować na naszej klubowej siłowni – tym bardziej, że bez oporu i wstydu obnażali swe herkulesowe torsy. Odbierałem to jako urocze, że jeden często prosił drugiego, by pomógł mu ściągnąć przepoconą koszulkę, która złośliwe przylgnęła do umięśnionych pleców. Odwdzięczali się sobie za te drobne przysługi słodkimi uśmiechami. Podobała mi się ich fizjonomia, czułem względem ich ciał pewne powinowactwo – jakbyśmy byli ulani z tego samego wosku, masy o kolorze złotej brzoskwini. Nasze ciała były nader estetyczne, prężne i młode, pozbawione skaz czy blizn, podrzeźbione setkami, tysiącami serii ćwiczeń. Oni czasem dostrzegali moje zainteresowanie i odwracali się od siebie w lekkim popłochu. I choć chciałem im dać znak, że wszystko w porządku, oni jednak uparcie wracali do swoich ćwiczeń, hantli i planów treningowych.
I cała ta niepewna, drgająca i delikatna sytuacja towarzyska trwała aż do tamtego pamiętnego wieczoru na obozie piłkarskim – zaraz po wygranym meczu z pewną drużyną z końca kraju. Sukces to był wielki i poważny, ponieważ umożliwiał nam awans do rozgrywek na poziomie krajowym. Trener nie posiadał się z radości, pogratulował (co nie leżało w jego naturze), aczkolwiek zaraz po meczu musiał pilnie wyjechać, zostawiając nas wszystkich na pastwę tamtej sierpniowej nocy letniej i upalnej.
Mieszkaliśmy wtedy w małym hoteliku gdzieś na peryferiach miasta, w pokojach po dwóch, trzech, i strasznie się cisnęliśmy, złorzecząc na warunki, w jakich przyszło nam spać.
Gdy tego wieczoru zaczęło w końcu zmierzchać a niebo poczęły kroić wstęgi złotych perseidów, ktoś wpadł na pomysł, jak ukrócić duchoty – chodźmy na basen. Zaraz obok hotelu, w którym nie było chyba nikogo, prócz nas, znajdował się bowiem mały basenik – stary, zaniedbany, ze strzelającymi kępami trawy spomiędzy popękanych kafelek. Ale najważniejsze, że była w nim woda – woda ciepła i miła, nagrzana sierpniowym słońcem, napełniona zadziwiającą łagodnością i ukojeniem, której tafla powtarzała w swym odbiciu cały majestat ogołoconych gwiazd i galaktyk dryfujących nad nami. Chłopaki – zapewne już po akcie oddania się we władanie alkoholu – rozebrali się prędko, niedbale, i przy akompaniamencie śmiechów, wrzasków i okrzyków zaczęli się jeden po drugim rzucać do basenu – wzbijając kielichy wodne ku niebu i mącąc spokój pływających po powierzchni basenu srebrnych szlaków astralnych. W mroku, którego pazerność zwalczana była jedynie przez samotną, mętną uliczną lampę pod lasem, widać było niewiele. Jej światło nieśmiało obnażało tylko starannie wybrane fragmenty fantastycznych torsów, podniecająco ukształtowanych łydek czy grubych koleżeńskich ramion.
Oczywiście wskoczyłem razem z nimi – by uczcić nasz sukces i aby zintegrować się z nimi jeszcze bardziej i mocniej. Wspólnie zatopiliśmy się w krajobrazie fal, plusków i bulgotów, czerpiąc z tej chłodnej, orzeźwiającej kąpieli wiele przyjemności.
Obsługa zapewne już smacznie spała, światła były już wyłączone a jedynie nasze okrzyki wesołe rozdzierały i cięły ten pejzaż ciszy nocnej z małym, zapadłym hotelikiem w roli głównej.
Potem okazało się, że kąpiel to przyjemności dopiero początek – bowiem ktoś odkrył w piwnicy hotelu nieczynną saunę. Część z nas wybiegła, pospiesznie owijając się mokrymi ubraniami, a część już zupełnie zapominała się ubrać, uznając być może, że mrok tej cudnej nocy sierpniowej będzie im służył jako najbardziej odpowiednie odzienie na tę okazję.
Sauna była pojemna i dyskretna. Pomieściła nas wszystkich. Zdawało się, że wytrzyma ciężar sekretów, które tej nocy byliśmy gotowi jej powierzyć.
Pamiętam, jak Cyprian – nasz drużynowy medyk, student ratownictwa – trzymał w ręce jakąś roślinę wyrwaną brutalnie z korzeniami gdzieś u skraju lasu. To Szatan Zbereźnik – mówił – tajemne zioło, któremu przypisywano niegdyś zadziwiające właściwości. Miało budzić w człowieku jego ukryte instynkty, reanimować jego prawdziwy potencjał. Oczywiście wszyscy wsadziliśmy te rewelacje do biblioteki bajek i ludowych legend, co jednak nie przeszkodziło Cyprianowi wrzucić całą szatańską kiść listną wprost do gorejącego, buchającego parą piecyka w samym sercu sauny.
Uderzył nas lekki zapach świerku i odprężającej lawendy tańczącej w parnych przestworzach z głośną nutą czegoś innego: obcego, dziwnego i niepokojącego. Być może to był Szatan, a być może to już mój upojony zmysł kazał mi szukać w tych oparach czegoś, czego w nich nie było.
Zrobiliśmy się senni – tak, jak senne i nieprzytomne było światło, które lało się z korytarza do wnętrza sauny przez przeszklone, zadymione drzwi. Siedzieliśmy małymi grupkami na pokrytych mozaiką, kamiennych stopniach, które okręgami otaczały piec. Wspominam, jak kłęby pary, które dopiero zaczęły tryskać szczelinami pieca, odurzały nas dziwnie, otępiały i skłaniały do niecodziennych wyznań. Robiło się coraz mroczniej, gęściej, fatalniej, a w powietrzu – prócz litrów lotnej, gorącej wody – unosiła się atmosfera przesiąknięta ukrytymi nadziejami, wymownymi westchnieniami i zakazanymi marzeniami. W obłokach gazu ujrzałem swoje najskrytsze fantazje – kreślone świeżym nasieniem i nim rozmyte, rozmazane, wilgotne.
Ktoś nagle wspomniał, że dawno nie ruchał. Ktoś inny, że widział coś ostatnio, ale nie może powiedzieć. Jeszcze ktoś inny, że ma na coś ochotę. I tak od słowa do słowa, do gestu do gestu, zaczęliśmy się zatracać w tej podszytej napięciem miazdze słownej, dziwnej, przesiąkniętej wilgocią i nietypowymi gestami.
Położyłem się z ulgą na kamiennym schodzie i zauważyłem, że oparłem się o czyjąś nogę. Stopa wydawała mi się jakby za duża, wyciosana z drewna, wyrysowana, a po łydce, w lesie ciemnych włosów, goniło się kilka szalonych srebrnych kropel. Sprytnie wyminęły kostkę, to z jednej, to z drugiej strony, i złączyły się tragicznie z posadzką. Jakaś ręka masywna podrapała łydkę, bo widocznie towarzyszyło temu wyścigowi nieznośne łaskotanie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem gruby ręcznik, który wziął do siebie spory ładunek wilgoci. Był owinięty wokół czyjejś masywnej miednicy – nonszalancko, jakby niechcący lekko poluzowany, niezaciśnięty. Jego lubieżne uformowanie zdradzało anatomię, która drzemała pod spodem – wielką, potężną, choć wciąż uśpioną. Zatapiały się jej szczegóły w odmętach pary i mroku, a rozbudzona wyobraźnia moja zaczęła gorączkowo uzupełniać brakujące detale – wzbogacając obraz o pięknie szkicowane i frapujące fizjologiczne niuanse intymne.
Złapałem się wtedy na myśli, że znam dobrze tych chłopaków – ich charaktery, nawyki, ich uśmiechy i oczy – ale wciąż tajemnicą pozostają dla mnie ich ciała. Co prawda nieśmiało każdy zerkał w szatniach i pod prysznicami, co inni skrywają skrupulatnie, co tak telepie w krzakach piany, ile centymetrów zwijają codziennie w bieliźnie i jakie to okazałe prezenty wiozą swoim dziewczynom do domu. Ale jakoś nikt nie zbliżał się do nich, nie analizował ich budowy, jakby byli zatruci zarazą. A przecież to młodzi, piękni i zdrowi mężczyźni i pomyślałem, że szkoda, by takie piękno przyrody minęło gdzieś obok i umarło niedostrzeżone.
Tymczasem gdzieś niedaleko mnie czyjaś dłoń spotkała drugą. Jakiś palec pogładził brodę. Czyjaś stopa otarła się o inną stopę, podsumowawszy ten akt przyjaznym śmiechem. Czyjś ręcznik zsunął się na posadzkę, czyjeś pośladki plasnęły o powierzchnię schodu. Nieopodal dwie cudne sylwetki zbliżyły się do siebie i oddaliły – czy się dotknęły, czy tylko minęły się w ciasnym przejściu? – tego nie wiem. Ale wiem, że w mój umysł homoseksualny zaczął rodzić tuman nagich, splątanych i spoconych fanaberii.
Wtedy też uświadomiłem sobie, że moje przyrodzenie obudziło się – spięło się niespokojnie na tę myśl i drgnęło.
Zdusiły mnie niepokój i para. Postanowiłem wyjść. Brodziłem w mroku i obłokach, wystawiając przed siebie ręce z rozcapierzonymi palcami – jak anteny, czujki chcące wybadać ukształtowanie terenu. I spotykały na swojej drodze czyjeś ramiona, torsy spięte i kształtne, jakieś spocone poślady i stopy.
Wyszedłem. Na zewnątrz było chłodniej, ale też lżej i czyściej. Wziąłem kilka głębszych oddechów, przemyłem twarz w zimnej wodzie, po czym usiadłem na ławce, która ciągnęła się wzdłuż korytarza.
Gdy odzyskałem wewnętrzną równowagę i upewniłem się, że moja orientacja nie sprowadzi zaraz na mnie wszelkich klątw i złorzeczeń, spojrzałem na szklane drzwi sauny – od wewnątrz mokre i zaparowane, z kaskadami spadających, srebrnych gwiazd-kropel. I nagle usłyszałem coś: jakiś jęk, jakiś szept zbereźny. Czyjaś dłoń przylgnęła do szyby, po czym zsunęła się, rozmazując szron. Zbliżyłem się i zajrzałem w tę szczelinę, przez którą – jak mniemam – do wnętrza sauny wlała się świeża porcja światła, i ujrzałem jakieś ruchy nieczyste, które zachodziły wewnątrz.
Otwarłem drzwi i wszedłem. Gęsta jak śmietana światłość wlała się razem ze mną do wnętrza, kształtując moją czarną sylwetkę na tle prostokąta drzwi. Obraz, który mi się ukazał, zdawał się być senną marą, transmisją z innego, pełnego zboczeń wymiaru. Oto bowiem w pomarańczowym kręgu buchającego, rozżarzonego pieca centralnego zobaczyłem zarysy męskich ciał – pozbawionych bezwstydnie okryć, majaczących, rozciągniętych lubieżnie bez ładu i składu. Leżały one leniwie, jak cielęta na łące w upalny dzień, i syciły się swoim widokiem, ogromniały zachwytem, dobywając z siebie westchnięcia i jęki. Zapach tych męskich łąk był kuszący, wysycony pociągającymi feromonami, które momentalnie ogłupiły mnie i oszołomiły. Krajobraz ten, pełen pagórków uformowanych z nęcących pośladków, dolin łonowych zakrytych resztkami cienia oraz wąwozów powstałych pomiędzy poszczególnymi okazami ciał był tak fascynujący, tak nęcący i zaskakujący, że momentalnie ścisnęło mnie hormonalne odurzenie. Każdy skurcz mojego oszołomionego serca pompował nowe porcje krwi do mojego penisa – aż podniósł się on dumnie nad ten pejzaż cielesny.
Nie czułem wstydu – bo szybko spostrzegłem, że również oni nie kryli się ze swoimi intymnymi, gwałtownymi reakcjami fizjologicznymi. Wszedłem delikatnie w to męskie gniazdo rozkoszy, oszołomiony i zafascynowany mnogością doznań, którymi mogło mnie ono przywitać i ugościć. Ich oczy podążały za moimi wdziękami. Wielkie jądra spinały się na mój widok. Rozpościerał się wokół mnie bogaty wachlarz gotowych na przygody dziewiczych odbytów, połacie torsów chętnych do przyjęcia wszelkich wydzielin ciała oraz – co najważniejsze – kępy tęgich, solidnych pał, nienasyconych i spinanych co chwilę regularnymi interwałami napięć.
Nie pozostało mi już nic więcej, jak tylko położyć się na tym ciepłym materiale uszytym z płacht różnych cer i mięśni, i popłynąć jak dumny żaglowiec przez to niespokojne morze męskich anatomii i wrzących hormonów. Kurczyła się jego namiętna powierzchnia coraz bardziej, aż w końcu wpadłem w szalony wir ciekawskich spojrzeń, śmiałych dotknięć i ponętnych zapachów, którymi pożyłkowana była para. Wkręcony zostałem w tę fizjologiczną maszynerię i zatopiłem się bez pamięci w ciałach swoich kolegów, w galerii najpiękniejszych obrazów męskich kształtów. Otwarły się przede mną wrota do obcej krainy – bezwstydnie obnażając wewnętrzne jej procesy i wyrafinowane tarcia. A w samym środku tego męskiego gniazda dojrzałem ich – Alka i Bastka – leżących naprzeciw siebie, uśmiechniętych, z roztopionymi spojrzeniami, którymi tak milcząco i lubieżnie się obdarzali. Padłem im u stóp – ich pięknych, brzoskwiniowych, pachnących lawendą stóp – i poprosiłem, by się zbliżyli. Tyle miesięcy, tyle lat czekali na ten moment, by przełamać między sobą ostanie bariery przyzwoitości i narzuconego wychowania – i nie mogli zmarnować tej okazji. Powiedziałem im, że ich podziwiam, że uwielbiam miłość, jaką siebie darzą na boisku, że kocham patrzeć, jak strzelają gole. Ale nie mogę znieść tej cichej frustracji skrywanej latami, tych stężonych uczuć, które rozsadzały ich piersi od środka.
Wszyscy patrzyli na nich z podziwem i skrytym dopingiem na twarzach. Dawajcie chłopaki – ktoś wymamrotał. Chcemy, by wasza miłość wybuchła. W końcu ją dostrzegliśmy. I chcemy jej, by zdobywała dla nas kolejne gole.
Twarze Alka i Bastka zbliżyły się do siebie, a usta spotkały się i zatopiły w lubieżnym pożyciu. Wtedy też, nim zdążyłem się z tym widokiem oswoić i nim nacieszyć, ich ciała splotły się szczelnie i ruchliwie, wydobywając z siebie nowy ładunek męskiej energii. Jakby ich dusze niespokojne sięgnęły do swoich gejowskich korzeni i wybuchły, inspirując się tą całą nagością, która ich szczelnie otaczała i tworzyła bezpieczny, męski kordon.
To był sygnał przyzwolenia. Wszyscy czekali w trudnym do opanowania napięciu, ale widząc śmiałość, z jaką Alek i Bastek przełamali swoje ostatnie opory – zaczęła się dzika, soczysta i długa orgia.
Nigdy, przenigdy nie zapomnę tych liźnięć i pocałunków, tych niecierpliwych gestów i spojrzeń, tej męskiej, głębokiej integracji kumplowskiej, która wzmacniała naszą drużynę wraz z każdym przytuleniem, dotknięciem i wyznaniem. Opary szatańskie odurzały nas tego wieczora aż do wyczerpania, ale nasze silne organizmy wciąż odkrywały w sobie nowe pokłady siły i chęci, by kontynuować ten zakazany sabat.
Jednak nikt nie szczytował. Wszystko było póki co powierzchowne, delikatne, nacechowanie nieśmiałością i ostrożnością.
Alek i Bastek tymczasem zatonęli w sobie. Ostatnie pęta przyzwoitości pękły, odsłaniając roznegliżowane chucie, członki i pętle wzajemnych pożądań. Chłopaki z drużyny, jak oczarowani, inspirowali się ich bezwstydnie rozkwitającą na środku sauny miłością, która emanowała na całe pomieszczenie – dając początek nowym generacjom fantazji i marzeń o głębszych doznaniach i silniejszych penisach.
Wtem ktoś nie wytrzymał – odrzucił całą swoją powściągliwość i strzelił lubieżnie, otwarcie i dziko białą kometą, która zdawała się sięgnąć ciemnego sklepienia. Twarze wzniosły się, jakby zaczynał się pokaz fajerwerków, i poczuły na swojej powierzchni setki małych, rześkich kropel koleżeńskiego nasienia. Wtem, z jękiem, wystrzelił kolejny, gdzieś indziej, jeszcze mocniej, a ryk jego zwierzęcy rezonował w pomieszczeniu. Było już za późno, by się wycofać – nabrzmiałe, twarde, pulsujące kutasy posunęły się już za daleko w swym wyuzdaniu, by odwrócić tę zakazaną, erotyczną mechanikę – słodką konsekwencję dotknięć, potrać i liźnięć. Lubieżnie walone, ssane i obciągane penisy zaczęły w końcu tryskać grubymi strugami perłowego nasienia – czy to na zewnątrz, czy w koleżeńskich ustach lub odbytach, wypełniając je słodyczą, która wyciekała szczelinami. Raz po raz wybuchał gdzieś coraz to silniejszy orgazm - to tu, to tam - przeplatany niespokojnym dyszeniem, dzikimi rykami, sapnięciami zmęczonych męskich ciał. Ciał idealnych, monstrualnych, umęczonych seriami potężnych orgazmów, ale wciąż walczących o zgłębienie kolejnych poziomów gejowskich arkan rozkoszy. Silne ramiona zaczęły splatać się silniej z umięśnionymi udami, łydkami, na tle gołych, spoconych klat z rzędami ciekawskich spojrzeń sterczących sutków, kurczliwych kolumn mięśni brzusznych i odrostami bosych stóp i spiętrzonych pośladów. Rósł ten niezwykły panteon półbogów i pęczniał dumny i swawolny. Wszyscy przytulili się ściślej do siebie, jakby chcąc utworzyć jeden zbity męski organizm. Tak mocno zatopiłem się w nim, że granice mojego ciała zatraciły się, rozmazały i rozpłynęły, a czyjś orgazm stawał się moim, by potem mój mógł stać się udziałem wszystkich. Bezsłownie, lubieżnie i płynnie otworzyliśmy orszak weselny na cześć Alka i Bastka, którzy kochali się zaciekle na środku sauny. Niech żyje para młoda – krzyczały te strzelające nasieniem korowody radosnych penisów, kurczliwych jąder w pośpiechu produkujących kolejne dawki zdrowego soku. Chcieliśmy im zrobić posłanie z naszego nasienia, okryć ich pierzyną, ubitą pianą, która toczyła się ze szczytów naszych tęgich, uwolnionych w końcu po latach ciemiężenia organów. Mazaliśmy tą pianą ich zatracone w seksualnym transie twarze, pluliśmy spermą wprost w ich usta, wypełniając je zapasami ciepłego nektaru – by wiedzieli, jak bardzo ich kochamy i szanujemy. Krasiliśmy sowicie ich pocałunki swoimi sokami, by rośli dumne i dzielnie a ich miłość żyła długo i szczęśliwie. A oni tymczasem szczytowali wspólnie, bezdotykowo, bo sama ich miłość eksplodująca masturbowała ich i drenowała aż do upadłego. Sto lat młodej parze – by każdy ich wspólny orgazm był silniejszy, dłuższy, głębszy. Wznieśliśmy modlitwy o to i wiele innych rzeczy – o więcej goli, o cudowny sezon i o to, by nasza drużyna trwała na wielki. Odarta z sekretów i wstydu, otwarta na wszelkie doznania i ekscesy – od teraz i na zawsze.
I tak trwało to wesele gejowskie aż do wyczerpania zapasów nasienia, do odwodnienia spowodowanego mnogością niekontrolowanych wytrysków i do błogiej senności, która spłynęła na nas obficie w tej tajnej saunie. Któżby liczył, ilu kolegów ugościł mój odbyt tego wieczoru. I w ilu mój penis dał nura, czerpiąc maksimum tęgich doznań.
Gdy obudziliśmy się rano w swoich łóżkach, na wpół rozebrani, rozczochrani, z uczuciem świeżości i energii, słońce szczodrze darzyło nas już sierpniowym upałem. Mało kto się odzywał. Rytuał kawy, zwykle gadatliwy i energiczny, tym razem wlókł się w milczeniu i podejrzanym osowieniu. Czy to był sen? Czy wydarzyło się naprawdę? – pytałem siebie i mógłbym przysiąc, że inni też siebie o to w myślach pytali. Jednak każdy bał się zadać to pytanie na głos.
Spakowaliśmy się, ubraliśmy i wyruszyliśmy do domów. Humor zaczął nam powracać w autobusie, a z czasem staliśmy się jeszcze bardziej cudowną drużyną i na czele z Alkiem i Bastkiem szliśmy po kolejne zwycięstwa – aż do mistrzostw kraju.
Ja, jeszcze przed wyjazdem z tamtego hoteliku na skraju lasu, zajrzałem do naszej sauny – wtedy już oświetlonej, tonącej w południowym słońcu, które wdzierało się szczelinami pod sufitem. Spojrzałem na posadzkę, która wydawała się znajoma jak moje własne ciało. I wzrokiem odnalazłem coś – mały, mokry listek. Podniosłem go i powąchałem – to był ten sam szatański zapach...
http://homo-fascynacje.blogspot.com/ |
|