Autor |
Wiadomość |
homowy seksualista |
Wysłany: Sob 14:08, 09 Lis 2024 Temat postu: |
|
Zapraszam do komentowania, mogą komentować również osoby niezalogowane |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Sob 14:06, 09 Lis 2024 Temat postu: |
|
– No, nareszcie – przywitał nas Roy w niewielkim ogródku przed domem. – Jak się bawiliście?
– Krótko – odpowiedzieli bliźniacy prawie jednogłośnie. – Mogliśmy jeszcze zostać z godzinkę.
– Obiad za dwadzieścia minut – zgasił ich ojciec. – A później muszę odwieźć Richarda do hotelu.
– A nie może zostać u nas na noc? – zapytał Paul. – W tym hotelu musi być nudno, a on zacznie znów się uczyć i myśleć o tym chłopaku w szpitalu. Weźmiesz go jutro rano do Taunton, jak pojedziesz na komendę.
– Jutro mam nockę.
– No to pojedzie autobusem...
W zasadzie nie miałbym nic przeciw, ale zdaje się, że oni na tym kursie mają jakieś ograniczenia.
– Pewnie, że mamy – potwierdziłem. – Musimy być w hotelu od ósmej wieczór do ósmej rano i nie tolerują żadnych wyjątków. Jak ktoś się nie dostosuje, to może mieć spore nieprzyjemności.
– Ktoś to sprawdza? – powątpiewał Paul.
– Niestety tak – powiedziałem ze smutkiem w głosie. Opiekunka przyjeżdża i robi obchód. Nic tu nie wymyślę. A mnie teraz będą kontrolowali szczególnie, przez ten wypadek. Już dziś wychowawczyni była u mnie dwa razy. My się ze wszystkiego musimy spowiadać... Jakby się dowiedziała, że się kąpałem w morzu, mógłbym mieć spore problemy. BHP przede wszystkim. W moim kraju nikt nie przejmowałby się takimi pierdołami. Czas wolny to czas wolny, można robić, co się chce.
– Ale ty przecież przyjechałeś się uczyć angielskiego, co nie? – przerwał mi John. – Przecież ty teraz mówisz o wiele lepiej niż mówiłeś jak tu przyjechałeś...
Wcześniej to ja byłem wyczerpany sytuacją ze Zdziśkiem, wizytą policji i wyprawą do szpitala. Ale on miał rację, myślało mi się po angielsku o wiele lepiej i o wiele szybciej składało zdania. No i poznałem masę słówek, których nie nauczyłbym się na żadnym kursie.
– To tak nie działa – roześmiałem się kwaśno. – Ale macie rację, o wiele uczy się języka gadając o wszystkim na plaży niż sztuczne dyskusje na kursie, na przykład czy powinniśmy rezygnować z owoców tropikalnych aby ratować przyrodę na świecie.
– To też jest potrzebne – wtrącił się Roy. – Uczy argumentowania i odpowiedniego słownictwa. Studiowałem prawo i takich dyskusji mieliśmy całą masę. Ale masz rację, ty mówisz jak profesor a nie jak moi chłopcy.
– My go jeszcze nauczymy – roześmiał się Paul. – Dzisiaj miał lekcję numer jeden...
Obiad był w ogrodzie za domem, na idealnie ostrzyżonym legendarnym angielskim trawniku. Ale zanim do tego doszło, Roy popatrzył się krytycznie.
– Jesteś cały szary od soli. Wykąp się przed kolacją, byś tak nie wracał do siebie. Chłopcy i tak wykąpią się przed snem.
– Jak to szary? – zdziwiłem się. Nawilżyłem palec, przejechałem po ręce w okolicy łokcia i spróbowałem. Faktycznie, sama sól. Prawda, że woda była o wiele bardziej słona niż w Bałtyku, ale żeby aż tak...
– Tylko problem jest taki, że obecnie mamy remont w łazience i ktoś będzie musiał z tobą iść. Tylko jeden, trzech tam nie wejdzie.
– Ja! – krzyknął Paul.
– A nie, ja! – to oczywiście Paul.
– Kto wygrał ostatnie losowanie? – zapytał Roy. Chłopcy popatrzyli na siebie z ukosa.
– John – mściwie rzekł Paul.
– To teraz ty idziesz. Tylko bardzo uważajcie, zwłaszcza na drabinę.
Paul pokazał Johnowi nieznany mi gest ręką, jak się domyśliłem, równoznaczny do fucka. Chyba nie mógł pokazać to, na co miał ochotę, bo Roy miał tę cudowną właściwość, że gasił wszelkie konflikty między nimi w zarodku. Ich matka najczęściej się nie wtrącała.
Poszliśmy do tej łazienki. Faktycznie wyglądało, jakby jakaś bomba rąbnęła. Odrapane ściany, drabina, która przeszkadzała, w którąkolwiek strony chciałbym się ruszyć, masa narzędzi, kubełków z farbami... Ciekawe, kiedy to skończą. Do prysznica prowadziła wąska ścieżka przez słabo oświetloną łazienkę i łatwo było się na coś nadziać. Rozebrałem się, powiesiłem ubranie na szczeblu drabiny, jakże inaczej, i wszedłem pod prysznic, wiszący u sufitu, ale bez kabiny prysznicowej.
– Umyć ci plecy? sam nie dasz rady w tej ciasnocie.
– Jak chcesz... – miał rację, wykonanie jakiegokolwiek ruchu było ograniczone. Paul rozebrał się do majtek i z namaszczeniem mył mi plecy. Gdzieś uleciały drapieżność i energia, robił to spokojnie, z namaszczeniem, jakby delektował się każdym ruchem. Gdy już plecy się skończyły, zaczął myć pośladki.
– Ej, tam nie ma już pleców – zaprotestowałem tak proforma, bo było mi naprawdę przyjemnie. Nie było w tym nic podniecającego, po prostu fajne uczucie, nawet faja mi niespecjalnie drgnęła, no może trochę. Już po prysznicu Paul równie długo celebrował wycieranie, również brzucha i tego, co pod nim. Zauważyłem, że zakończył mycie mnie z dużym żalem. Niejako na pożegnanie ścisnął mi lekko siusiaka.
Mimo że byłem w Anglii już trzy tygodnie, po raz pierwszy jadłem prawdziwy Sunday roast, niedzielną pieczeń wieprzową z ziemniakami i mnóstwem warzyw i sosem, z takimi dziwnymi babeczkami o nazwie Yorkshire pudding i potężnym deserem – jabłecznik w gorącym sosie budyniowym i z lodami waniliowymi. My mamy naszego schaboszczaka z kapustą, jednak angielska opcja smakowała mi o wiele bardziej. A już na pewno deser, nasze nie są aż tak oryginalne.
– Angielskie śniadanie jadłeś? – spytał John patrząc, jak pałaszuję ze smakiem.
– A wiecie, że nie? W hotelu jest europejska kuchnia, jakieś sandwicze, zapiekanki i podobne rzeczy. Jadłem za to rybę z frytkami.
– Być w Anglii i nie jeść English breakfast... Coś się wymyśli – powiedział Roy. – No dobra, musimy się zbierać.
Pożegnanie było wesołe i smutne zarazem, nie obyło się bez zdjęć i wymiany adresów. Obaj chłopcy chcieli jechać z nami do Taunton, ale Roy się nie zgodził.
– Ja was znam, wrócimy przed północą. Nic z tych rzeczy. Nie obiecuję, ale spróbuję, abyście się jeszcze zobaczyli przed twoim wyjazdem.
Odrobinę rozproszyło to smutny, zwarzony nastrój, ale nie do końca. Dziwne to było, znaliśmy się dopiero od kilku godzin, ale idealnie pasowaliśmy do siebie, mimo różnicy kultury i języka.
– No i co, jak dwie krople wody, nie? – zaśmiał się Roy, kiedy już wyjechaliśmy z wąskich ulic Burnham i jechaliśmy w kierunku autostrady.
– Fizycznie tak, ale przecież oni są zupełnie inni, John to mózg, Paul to serce. Wszystkie pomysły pochodzą od Johna, ale jak trzeba pomóc, powiedzieć coś miłego to tylko Paul.
– Rozszyfrowałeś ich bezbłędnie. To prawda, wszystkie dzikie pomysły są autorstwa Johna, tyle że oni są do krwi lojalni i żaden nie wyda drugiego. Tak samo Księżniczki, z nimi jest jeszcze gorzej, jak to z kobietami. Tyle że z nimi jest inny problem – od pewnego czasu one chcą się różnić. Nigdy nie ubiorą się dokładnie tak samo, mają inne ubrania, buty, inaczej się czeszą, stąd to podobieństwo jest nieco trudniej zauważalne. No i śpią w oddzielnych łóżkach, a chłopaki wręcz przeciwnie, tylko razem. Śpią, kąpią, jedzą, w ogóle wszystko. Ich po prostu bawi bycie bliźniakami.
– W szkole podszywają się pod siebie? Coś mi wspominali, że odpowiada ten, który w danym momencie jest lepiej przygotowany.
– Próbują – uśmiechnął się Roy – ale większość nauczycieli ich już rozróżnia i jest trudniej.
Popatrzyłem na zegarek. Za piętnaście ósma. Kontrole bywały o jakiejś w pół do dziewiątej, aby dać szansę spóźnialskim i ofiarą środków komunikacji publicznej, bo autobusy w Taunton były wyjątkowo niepunktualne.
– Mocno cię wymęczyli? – zapytał Roy, kiedy dojeżdżaliśmy już do Taunton.
– Zmęczony to ja byłem już po szpitalu... Nie, skądże, mam wrażenie, że w tej słonej zupie to ja dopiero odżyłem. Strasznie zimne to morze...
– Tu to jeszcze nic, pojechałbyś dalej na południe, gdzie zaczyna się ocean, Westward Ho!, Bude, Newquay... Tam jest dopiero zimno.
– Teraz to ja muszę z powrotem do Polski... – powiedziałem i zrobiło mi się smutno. Teraz to moje angielskie wakacje mogłyby się dopiero rozpocząć. Poczekałbym na powrót Zdziśka, poszedłbym z bliźniakami na plażę, spróbowałbym angielskiego śniadania... Całe trzy tygodnie tego śmiesznego kursu w porównaniu z dziś to był stracony czas. Swoją drogą podczas zabaw z bliźniakami nie pomyślałem prawie ani razu o Zdziśku. Dziwnie tak... Tymczasem zajeżdżaliśmy już pod hotel. Sprawdziłem czas, za dwie ósma. Idealnie. Roy zauważył moją nagłą zmianę nastroju.
– Głowa do góry, dziś nie wyjeżdżasz, jeszcze sporo się może zdarzyć. Chodź na ten kurs, ucz się, póki możesz. Coś się wymyśli.
Wróciłem do pokoju i od razu walnąłem się na łóżko. Byłem mocno zmęczony, aż kręciło mi się w głowie. Przez cały dzień nie miałem ani momentu tylko dla siebie, no może trochę rano, kiedy pakowałem plecak Zdziśka. Bliźniacy byli bardzo fajni, ale strasznie absorbujący, nie kojarzę, żeby milczeli przez dłużej niż kilkanaście sekund. Nie pamiętam, żebym się z kimkolwiek tak dobrze bawił i czul się dobrze w jego towarzystwie. Mój niby dobry przyjaciel ze szkoły okazał się ostatnią świnią i sadystą kopiącym mnie po głowie. Ani Zdzisiek ani bliźniacy nie byliby zdolni do zrobienia czegoś takiego. A ludzie z kursu? Nie miałem tam żadnego kolegi, tyle co zupełnie niezobowiązujące rozmowy między zajęciami, po szkole nie wychodziliśmy nigdy razem na miasto, nie chodziłem do ich pokojów, bo po co? Nawet na wycieczkach nie rozmawiałem z nikim, poza Zdziśkiem i to tylko ostatnio. Ten jeden dzień zmienił prawie wszystko i pewnie to mnie aż tak zmęczyło. Prawie drzemałem na łóżku, kiedy zbudzil mnie ostry dźwięk przychodzącej wiadomości. |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Czw 20:33, 07 Lis 2024 Temat postu: |
|
– Zrobimy z ciebie trzeciego Beatlesa – powiedział Paul, śmiejąc się z własnego pomysłu.
– Jak to? – zdziwiłem się.
– Będziesz Ringo, który w rzeczywistości miał na imię Richard, Richard Starkey – John tłumaczył mi jak komuś ciemnemu. – Jeszcze tylko nam George'a brakuje, ale ciężko będzie znaleźć, bo rzadko który chłopak ma tak wieśniackie imię...
I tak na bardzo długo zostałem Ringo. Nawet mi się to podobało.
Kąpiel w morzu, w którym są przypływy i odpływy w niczym nie przypomina kąpieli w jeziorze czy nawet Bałtyku. Jakieś trzysta metrów od aktualnego brzegu woda sięgała nam tylko po cycki, co nie przeszkadzało zauważyć, że bliźniaki świetnie pływają. Pograliśmy trochę w piłkę i zauważyłem, że atakował mnie wyłącznie Paul, cały czas starał się być bliżej mnie, a nawet wejść ze mną w kontakt cielesny. John zrobił to tylko raz.
– Mamy jeszcze półtorej godziny – powiedział Paul, kiedy wróciliśmy do naszego grajdoła na plaży. W tym akurat miejscu mimo pięknej pogody było dość pusto, jedynie pojedynczy plażowicze spacerowali wzdłuż linii brzegowej i oglądali pobliski wrak.
– Chodźmy się poopalać – zasugerował John.
– Przecież jesteśmy na plaży – zauważyłem. Nic nie przeszkadzało się opalać w tym właśnie miejscu.
– Eee... Mamy lepsze miejsce, tam nikt nie chodzi – namawiał dalej John.
Niech im będzie, zwinęliśmy grajdołek i poszliśmy na wydmy, ale do innej części, na lewo od drogi, którą przyjechaliśmy. Zielska było tu jakby więcej i brodzenie po piasku jeszcze bardziej upierdliwe. Później wąziutkie ścieżki wśród krzaków smagających nasze prawie nagie ciała, aż w końcu dotarliśmy do niewielkiej polanki.
– Rozkładamy się – zakomenderował John. Rozłożyliśmy koc i obaj bliźniacy natychmiast zdjęli ostatnie części odzieży. Aha, takie buty.
– Mam nadzieję, że ci nie będzie przeszkadzało, geje raczej lubią takie widoki...
Owszem, podobało mi się, patrzenie na ich ciała było ogromnie przyjemne, ale gdzieś tam na dnie miałem zakodowane, że jest to naruszanie prywatności. Aha, i pewnie oczekują, że zrobię to samo. A właściwie czemu nie? Aha, bo mi siusiak się wyprostuje i będzie wstyd. Wstyd? Przecież już widzieli. Niechętnie ściągnąłem gacie, a obaj bliźniacy zachowywali się, jakbym zrobił najbardziej naturalną rzecz pod słońcem. Nikt nie powiedział na ten temat ani słowa. Przez pierwsze dwie, trzy minuty czułem się skrępowany, ale później traktowałem ten stan jako naturalny. Zresztą byłem już nieźle zmęczony, więc po prostu usiadłem na kocu.
– Wiecie co? – powiedziałem w pewnym momencie. – Jest tylko jedna rzecz, która was naprawdę różni. Johnowi lewe jajko zwisa bardziej, a Paul ma równe.
– Zauważyłeś – roześmieli się jak na komendę. – Ale jest jeszcze kilka innych, tyle że one są z zewnątrz niewidoczne. Młody ma nieco inną główkę siusiaka – powiedział John.
– Młody? – zdziwiłem się. – Urodził się drugi?
– Nie, to nie tak – roześmiał się Paul. – Matka nigdy nie powie nam, który urodził się pierwszy, bo powiedziała, że to źle na nas wpłynie. No niby będziemy się kłócić, ten starszy będzie dominował. Choć czuję, że to byłem ja.
– Akurat – wtrącił się John.
– I naprawdę zauważyła, który urodził się pierwszy?
– Oczywiście, od razu nas oznaczono, żeby nie pomylić., Ona mówi, że już nas rozróżniała, jak jeszcze byliśmy w brzuchu, ale w takie kity nie uwierzę...
– To dlaczego jesteś młody? – drążyłem.
– Bo mi szybciej urosły włoski nad siusiakiem – odparował John.
– Tak, o dwa dni – szydził Paul. – Może po prostu nie zauważyłem.
Oni rywalizację i kłótnię mieli we krwi, ale jednocześnie nie miało to znamion jakiejś wojny ambicjonalnej. Raczej traktowali to jako żart, wiadomo, każdy chce być lepszy.
– A wytrysk mieliśmy po raz pierwszy tego samego wieczora... Siłowaliśmy się przed snem i jakoś złapaliśmy się za ptaszki... Ale ja chyba miałem pierwszy kilka dni wcześniej, kiedy John spał.
– Jak nikt nie widział, to się nie liczy. Zawsze będziesz młody – zgasił brata John. – To chcesz zobaczyć, czym jeszcze się różnimy?
Pewnie, że chciałem, ale wstyd mi było powiedzieć to głośno, zwłaszcza że najpewniej dotyczyło miejsc intymnych. Kiwnąłem nieznacznie głową. I obaj chłopacy chwycili się wzajemnie za identyczne siusiaki i zaczęli je głaskać i drażnić. Zrobiło mi się jeszcze goręcej, niż mogłoby to wynikać z temperatury. Mój maluch wyprostował się prawie natychmiast i wstydliwie zasłoniłem go ręką.
– Nie krępuj się – uśmiechnął się Paul. – Nas to wcale nie przeraża, jesteśmy, można powiedzieć, przyzwyczajeni.
Gdy już sobie postawili kuśki, obaj ściągnęli napletki.
– Patrz teraz – powiedział John. – One są trochę inne, nie uważasz? Mój jest jakieś dwa milimetry dłuższy, a Paula jest odrobinę szerszy.
– W książkach piszą, że jeśli o długość, przy ruchaniu ważne są głównie pierwsze cztery centymetry, reszta po prostu sobie jest w cipie i nie pełni jakiejś większej roli. Także wypchaj się z tymi dwoma milimetrami, nic tym nie osiągniesz – odgryzł się Paul. – Za wszelką cenę chcesz być lepszy...
– A niby ty nie? – John nie był dłużny.
– O, poczekaj – powiedział Paul i klęcząc zaatakował swoim członkiem jądra brata. Ten nie pozostał mu dłużny i za chwilę rozgorzała prawdziwa szermierka na członki. Chłopcy walczyli serio, chodziło, by zaatakować jądra przeciwnika i pchnięcia były mocne, a przy tym płynność ruchów wskazywała, że nie robią tego po raz pierwszy. W końcu John strzelił smugą białej spermy, a za chwilę Paul. Mnie też oberwało się niejako rykoszetem w brzuch.
– Wygrałem – oznajmił Paul i uśmiechnął się do mnie. Obaj padli na koc i dyszeli. Wyciągnąłem z plecaka chusteczkę higieniczną i wycierałem białe pozostałości po tej dziwnej walce z brzucha a następnie, za jednym zamachem z ciał bliźniaków.
– Was nie bolą jajka po takiej zabawie? – zdziwiłem się.
– Już nie, ale jak walczyliśmy po raz pierwszy, to była masakra.
– Ale jak wszyscy to wszyscy – oznajmił Paul i rzucił się na mnie. Szybko widać doszedł do siebie... Kotłowaliśmy się jakiś czas i w pewnym momencie chwycił mojego fiuta i zaczął ściskać. Byłem tak zablokowany, że prawie nie mogłem się ruszać, a nawet nie chciałem, było mi dobrze i z każdą sekundą coraz lepiej. Gorące słońce, gorące ciała, gorące oddechy... Zrobiło mi się miękko i zupełnie nie panując nad sobą trysnąłem obficie na Paula.
– Przepraszam... – zaczerwieniłem się.
– Za co? – zdziwił się Młody. – Ważne, by ci było fajnie – dodał i bezczelnie klepnął mnie w tyłek.
– Wiesz – powiedział John, kiedy po tych ekscesach siedzieliśmy spokojnie na kocu i uzupełnialiśmy płyny w postaci ciepłej coli. – Dla kogoś, kto nie ma brata bliźniaka to się może wydawać dziwne, ale jak my dotykamy jeden drugiego, to tak, jak byśmy dotykali samego siebie. Praktycznie nie ma różnicy. Ja dotykam ciebie i wiem, że to jest inne ciało, czują to. Z Młodym jest inaczej. Poza tym jak na przykład Młodego boli żołądek, to mnie też. Kiedyś Paul zwichnął kostkę jak ja byłem w supermarkecie i ojciec pojechał z nim do szpitala w Weston-super-Mare. W ogóle tego nie wiedziałem, ale zaczęła mnie nagle boleć noga, tak zupełnie z niczego. Wracam do domu, a tam nikogo, ciężko było mi nawet chodzić. Dopiero jak wrócili, dowiedziałem się, co się stało. In bolała mnie najbardziej w momencie, kiedy Młodemu nastawiali... Na katar czy kaszel też chorujemy razem, ale tu nie ma żadnej tajemnicy, po prostu się zarażamy wzajemnie.
– Faktycznie dziwne – zgodziłem się. Odkrywałem właśnie zupełnie nieznany świat. – A powiedzcie, czy rodzice wiedzą o tym, co robicie? No wiecie, o co chodzi...
– Matka chyba nie, ona się zajmuje głównie Księżniczkami, to znaczy naszymi starszymi siostrami, też bliźniaczkami. A ojciec jak najbardziej. Nawet nie to, że nas nakrył, chyba nie. Ale kiedyś wezwał nas na rozmowę, zapytał, czy się wzajemnie masturbujemy, jak się wyraził. Powiedzieliśmy, że tak, to poprosił tylko, żeby nie przeginać, bo on tu nie ma nad nami żadnej kontroli. Przecież nas nie rozdzieli, bo wtedy dalibyśmy popalić całej rodzinie...
Gadaliśmy o wszystkim, języki nam się rozwiązały, wreszcie trzeba było się zbierać, bo obiecaliśmy, że na szóstą będziemy z powrotem.
– Słuchaj – poprosił Paul. – Naucz nas czegoś po polsku, takiego, żeby totalnie zaszokować Polaka. Chodzi o jakieś powiedzenie. Polacy w naszej klasie są właściwie zupełnie zangielszczeni i niczego takiego nie znają. Ale ty przecież mieszkasz w Polsce i mówisz po polsku na pewno o wiele lepiej niż oni.
Hmmm... To mogło być wszystko. Przebierałem znane mi frazy w głowie, w końcu zdecydowałem się na jedną.
– Dobra, mam. Niech jeden powie "Pani Beger miała kurwiki w oczach", a drugi doda "i lubiła seks jak koń owies".
Cierpliwie, na ile moja rozwijająca się angielszczyzna pozwalała, wytłumaczyłem, o co w tym wszystkim chodzi , a najwięcej problemów sprawiło oczywiście wyjaśnienie, czym są kurwiki. W końcu jakoś się udało. Później trzeba było nauczyć ich wymowy, ale z tym poradzili sobie nadzwyczaj dobrze, mają chłopaki słuch. W końcu trzeba było się ubrać i ewakuować do domu, bo ja musiałem wrócić na dziewiątą do hotelu, taki mieliśmy regulamin. Trochę się obawiałem, czy te rowery zostawiliśmy w bezpiecznym miejscu, ale nic im się nie stało, były tylko mocno rozgrzane i silikonowe siodełka parzyły w tyłek. No ale za takie niesamowite popołudnie to najniższy wymiar kary... |
|
|
waginosceptyk |
Wysłany: Czw 12:41, 07 Lis 2024 Temat postu: |
|
Jeden drobiazg – brytyjska policja w ogóle nie ma broni, mają ją tylko specjalne jednostki, tzw. AFOs. |
|
|
PiotrekWawa |
Wysłany: Czw 2:21, 07 Lis 2024 Temat postu: |
|
Bardzo fajnie piszesz @homowy seksualista, wspaniale opisujesz rozwijającą się przyjaźń pomiędzy Romkiem i Zdzisikiem. Zbliżenie się do siebie chłopaków a nawet podjęcie pieszczot i masturbacji Romka przez Zdzisia. Pokonanie granicy obawy, strachu Romka i ukazanie przyjemności z pieszczot seksualnych pomiędzy chłopakami. Bardzo jestem zainteresowany jak rozwinie się przyjaźń, oraz do czego doprawdzą zabawy seksualne Romka i Zdzisika. Czy uda im się zachować całą sprawę w tajemnicy?
Pozdrawiam P cwelik z Warszawy |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Śro 19:14, 06 Lis 2024 Temat postu: |
|
O cholera, oboje stoją bezpośrednio za mną, a ja głaszczę go po brzuchu... Dobrze, że nie chwyciłem za fiuta, skompromitowałbym się chyba do końca życia. siedziałem, nogi miałem jak z drewna, gdybym nagle wstał, chyba bym upadł.
– Dajmy mu się pożegnać z przyjacielem – powiedziała lekarka i wyszli z pokoju. Miło to z ich strony, ale chyba czegoś się domyślili, przeraziłem się. Pocałowałem Zdziśka raz w policzek, po czym drugi raz bliżej jego warg, wsuwając mu koniec języka w usta. Z miejsca przeszedł przeze mnie dreszcz podniecenia. Bez zastanowienia przy kolejnym pocałunku w czoło, odgryzłem mu kawałek włosa i schowałem w dokumentach trzymanych w kieszeni. Będę miał kawałek przyjaciela przy sobie. Będzie więcej, jak mnie znajdzie, pomyślałem.
Gdy wyszedłem z budynku szpitalnego, mój fiut wyraźnie rysował się łagodnym łukiem na spodenkach. Znów mi było głupio, bo Roy musiał to zauważyć, to było zbyt ostentacyjne. Poza tym dalej z oczu leciały mi łzy. Nie poznawałem siebie samego, jeszcze kilka dni temu nie przypuszczałbym, że ktoś inny potrafi mnie wprowadzić w taki stan.
– Teraz jedziemy do mnie – zapowiedział Roy, kiedy usiadłem na miejscu obok kierowcy. – Na drugą powinniśmy być w domu.
– A gdzie pan mieszka? – zapytałem, choć nie wiem po co, bo w ogóle nie znalem najbliższej okolicy. Co prawda mieliśmy wycieczki, ale dalej, nikt nie wysilał się, byśmy poznali okolicę.
– W Burnham-on-Sea, takie miasteczko nad samym morzem, nie tak daleko od Taunton. Będziemy musieli zjechać w Highbridge, na zjeździe dwadzieścia dwa.
Otworzyłem mapę w komórce i obadałem okolicę. Faktycznie było to nad morzem, co mnie ucieszyło, bo morza tutaj nie widziałem zbyt wiele. No i nigdy jeszcze nie byłem w domu u Anglików. Roy wspominał, że ma synów bliźniaków, co mogło być pewną atrakcją, bo bliźniaków widziałem dotąd jedynie w telewizji. I znów ten sam monotonny zielony krajobraz, co jakiś czas urozmaicony wzgórzem lub kępą drzew i owcami na łąkach, nudny i monotonny. Zmienił się dopiero, kiedy wyjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy do niepozornego miasteczka.
– To już niedaleko – pocieszył mnie Roy. – I nie martw się na zapas, odwiozę cię z powrotem do Taunton.
Dom Roya okazał się nawet okazałym domem wolnostojącym na północnych obrzeżach miasta.
– Tylko nie myśl, że to z pracy brytyjskiego policjanta – zaśmiał się Roy. Trzeba się po prostu odpowiednio ożenić.
Przeszliśmy przez gustowne podwórko z idealnie wystrzyżonym wściekle zielonym trawnikiem, na którym rosły palmy. Sam dom był zbudowany z czerwonej angielskiej cegły, robił wrażenie bogatego. Sam chciałbym tak mieszkać... Po wejściu przywitaliśmy się z żoną Roya, typową Angielską, niezbyt szczupłą blondynką.
– Dziewczyny wrócą wieczorem, a chłopaki są u siebie na górze. Lunch będzie na jakieś piętnaście minut – poinformowała po prezentacji angielszczyzną z dziwnym akcentem, jak się później dowiedziałem, lokalnym.
– Chodź ze mną – poprosił Roy i krętymi schodami weszliśmy na piętro. Tam zapukał do drzwi i usłyszeliśmy "wejść". No to weszliśmy. W dużym pokoju z piętrowym łóżkiem i stołem po bokach, dwaj identyczni chłopcy w moim wieku, identycznie ubrani, w żółte sportowe stroje, bruneci, grali w piłkę. Na przeciwległych ścianach mieli rozstawione bramki z zieloną siatką, podobne do hokejowych, a piłka była w kolorach tęczy i, sądząc po ruchu, wykonana z lekkiej pianki. Byli tak zaabsorbowani grą, że praktycznie nie zwrócili uwagi na moje wejście. W tym momencie piłka odskoczyła jednemu z nich prosto pod moje nogi. Piłkarz ze mnie nie najgorszy, przyjąłem ją, zrobiłem lekki zwód i posłałem ją do bramki zaskoczonego chłopca.
– To się nie liczy! – zawołał ten drugi.
– Spokój! – powiedział ostro Roy. – Przyprowadziłem wam gościa. Ma na imię Richard i jest z Polski.
I tu nastąpiło coś zupełnie szokującego.
– A z Polski – uśmiechnął się ten, któremu strzeliłem bramkę. Dziękuję. Proszę. Kurwa. Ty chuju. Wypierdalaj.
Nie sposób było się nie roześmiać i dosłownie drapałem się w uda, by nie eksplodować śmiechem. To było powiedziane zupełnie bez akcentu i od razu podejrzewałem robotę polskiej emigracji w brytyjskiej szkole.
– Może nareszcie dowiem się, co znaczą te słowa, bo chłopcy używają ich bardzo często – uśmiechnął się Roy. Ale kaszana, i co teraz mam powiedzieć? Na szczęście bliźniacy zrozumieli, że postawili mnie w niezręcznej sytuacji i rzucili się by mnie powitać.
– Możemy mówić do ciebie Dick? – zapytał jeden z nich.
– Wolałbym, żebyście tak nie mówili, bo to może obrazić gościa.
– Ale on i tak ma... – zaczął ten drugi, ale w tym momencie Roy tak go zmierzył wzrokiem, że natychmiast przestał. Ciekawe, o co im chodzi? Moja znajomość angielskiego kończyła się na grzecznych tekstach z podręcznika i angielskiej Wikipedii. Popatrzyłem pytająco na bliźniaka, a ten puścił do mnie oko.
– Jeden ma na imię John, drugi Paul, tak po Beatlesach – przedstawił ich ojciec – i ciężko jest ich odróżnić komuś, kto nie spędził z nimi co najmniej tygodnia. Wstyd przyznać, ale my sami popełniamy błędy. A teraz chodźcie na lunch.
Lunch był pyszny, żona Roya naprawdę umiała gotować i najadłem się za wszystkie czasy, w akompaniamencie przekomarzania się obu bliźniaków. Oczywiście miałem kłopoty z rozróżnieniem jednego od drugiego, ale to mi akurat nie przeszkadzało.
– Jakie masz plany na popołudnie? – zapytał mnie Roy.
– Musze się uczyć – odpowiedziałem smutno. Plany planami, uczyć się było trzeba,a prawdę mówiąc byłem zmęczony dzisiejszymi wydarzeniami.
– Zwariowałeś? W taką pogodę? Latem? – zdziwił się Paul, albo John, wszystko jedno. – Jedziemy zaraz na plażę, pojedziesz z nami?
– A skąd weźmie rower? – zapytał ten drugi.
– Może wziąć którejś z księżniczek – odpowiedział mu brat.
– Lepiej nie – przerwał mu Roy – niech weźmie mój. Księżniczki to ich starsze siostry, też bliźniaczki.
Jakaś epidemia bliźniąt... Lunch skończył się przepysznym deserem, który wmusiłem w siebie wyłącznie z łakomstwa. Właściwie nie miałem ochotę na żaden rower, ale jak zapraszają... Zawsze to ciekawsze niż czytać o Ryszardzie III.
– Będziecie się kąpać? Jest przypływ. – zapytał Roy. Chłopcy oczywiście potwierdzili prawie krzykiem.
– Ja nie – odpowiedziałem – nie mam spodenek na zmianę.
– Weźmiesz coś chłopców, jesteście tej samej budowy – powiedziała matka. O dziwo, żaden z nich nie protestował.
Zabudowania wioski skończyły się i prowadzący nasz peleton Paul dał znak do skrętu w piaszczystą polną drogą. Po krzakach z obu stron przecięliśmy ogromne pole golfowe, na którym mimo upału elegancko ubrani ludzie wozili na wózkach swoje kije, a później nagle otoczyły nas trzciny i czarne pałki tataraku. Dokąd jedziemy? Droga wspinała się lekko pod górę i rower Roya doskonale dawał sobie radę do momentu, kiedy nagle wjechał w głęboki piach. Krajobraz zmienił się nagle i znaleźliśmy się w sąsiedztwie stalowozielonych ostrych traw.
– Teraz prowadzimy – powiedział któryś bliźniak i wszyscy zeszliśmy z rowerów. Przed nami ukazało się morze. Plaża była ogromna i składała się z części piaszczystej, szerokiej na ponad sto metrów i wydmowej. Dotargaliśmy nasze grzęznące w piachu rowery i schowaliśmy je, spinając łańcuchami, w jednej z piaszczystych rozpadlin między wydmami, porośniętymi suchą trawą i krzewami.
– Najpierw zorientujemy się, co jest grane – zarządził Paul (chyba) i zaczęliśmy krążyć po wydmach. Na pierwszy rzut oka było pusto, ale wkrótce okazało się, że gdzieniegdzie są ludzie, sądząc po kolorze ich ciał, zupełnie nadzy.
– Z tej strony są raczej starsi panowie, tu mało się dzieje. Chodźmy nieco dalej.
Łażenie po takich wydmach jest podobne do pustyni, cały czas zapadaliśmy się w piach aż po kolana, momentami nasze łydki drapały cierniste krzewy, wkrótce pojawiły się pierwsze kropelki krwi.
– Stać! I cicho! – szepnął John. Przed nami, w odległości może czterdziestu metrów, za rzadkimi krzakami była polanka, na której opalali się mężczyzna i kobieta. Bliźniacy pogmerali w plecakach, oczywiście takich samych, i wyjęli niewielkie lornetki.
– Będzie akcja – szepnął ten drugi. Istotnie, mężczyzna wstał, a jego członek był w potężnym wzwodzie. Wręcz zapchało mi dech. Kobieta uniosła się z koca i spoczęła na kolanach, podpierając się łokciami. Z tej odległości nie widziałem ich twarzy, on miał dość krępą sylwetkę, ona też nie była najszczuplejsza. Mężczyzna dosiadł ją od tylu.
– Masz, popatrz sobie – szepnął jeden z bliźniaków i wręczył mi lornetkę. Załapałem się na moment, w którym skończył wpychać swoją dzidę i zaczął ruszać tłustym dupskiem. Zafascynowany widokiem nie zauważyłem początkowo, jak jeden bliźniak, ten bez lornetki, zaczął obmacywać drugiego, a następnie wyjął jego członek. Tamten mruknął z zadowolenia i wolną ręką odwzajemnił się bratu. Oglądałem to tylko kątem oka, nie wypadało patrzeć na to, co oni robią, choć te widoki były zdecydowanie ciekawsze niż te na polanie.
– Nie krepuj się, zwal sobie też jak chcesz – szepnął mi prawie do ucha bliźniak. Popatrzyłem na ich całkiem dorodne, dokładnie takie same fiuty, sporo dłuższe niż mój i wyjąłem swojego, starając się, aby jak najmniej widzieli.
– Ładny – szepnął jeden. – Pokaż braciszkowi...
Ogier na polanie ujeżdżał swoją lochę coraz mocniejszymi pchnięciami i ich kwiki było słychać aż tutaj. Chłopaki wymieniali się lornetką co chwilę, choć byli skupieni również na trym, co działo się między nimi, rzucając co jakiś czas okiem również na mnie. Doszli praktycznie jednocześnie, oblewając się nawzajem obfitymi wytryskami. Strzeliłem zaraz za nimi, przez przypadek część tego gorącego ładunku wylądowała na udzie jednego z nich, ale zdaje się w ogóle mu to nie przeszkadzało...
Siedzieliśmy na kocu na plaży, tej płaskiej i osuszaliśmy się po kąpieli w zimnym i bardzo słonym morzu, a właściwie Kanale Bristolskim.
– Jesteście gejami? – zapytałem ich wprost.
– Eee, chyba nie – odpowiedział Paul, którego rozpoznawałem teraz po inaczej podrapanych przez krzaczory udach. – Lubimy dziewczyny. Ale wiesz co? Byliśmy w tym roku na takim dużym zjeździe bliźniaków i rozmawialiśmy z chłopakami w naszym wieku i starszymi. Z tych, z którymi rozmawialiśmy i których dało się naciągnąć na takie rozmowy, wszyscy walą sobie nawzajem. Nie różnimy się od innych.
– A ty jesteś gejem? – zapytał John. I co mam mu powiedzieć? To wszystko zaczęło się dopiero ostatnio, jeszcze się nad tym nie zastanawiałem.
– Sam nie wiem...
– Ojciec mówił, że ten chłopak, którego uratowałeś, jest twoim bardzo bliskim przyjacielem. Różnie można to rozumieć...
– Ja wiem? Na razie jest nam dobrze ze sobą, ale tylko tyle.
– Tylko nie opowiadaj za wiele ojcu – poprosił Peter. – Jak się ma ojca świnię, to trzeba dwa razy bardziej uważać. Ojciec dokładnie wie, co tu się odpierdala na tych wydmach. Dlatego jak zapyta, gdzie byliśmy, powiedz, że w Bran a nie w Berrow, tam też są wydmy, ale nie ma takiej perwery.
– Świnię? – zdziwiłem się. – Znam waszego ojca krótko, ale wobec mnie zachowuje się bardzo w porządku.
Bliźniacy jak na komendę wybuchnęli śmiechem.
– Pig to po angielsku policjant, a nasz ojciec jest fajny, no czasem mógłby mniej się czepiać.
– Aha, rozumiem – uśmiechnąłem się. – U nas mówi się psy. A już jak jesteśmy przy języku, o co chodzi z tym Dickiem? O ile wiem, to zdrobnienie od Ryszarda.
– Tak, ale to oznacza również siusiaka. Ojciec bardzo nie lubi, jak używamy brzydkich wyrazów – wyjaśnil John. |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Wto 21:14, 05 Lis 2024 Temat postu: |
|
Następnego dnia, gdy obudziłem się, łóżko koło mnie było puste. Może poszedł się wysikać, pomyślałem. Ale nie, pięć, dziesięć minut, a jego dalej nie było. Popatrzyłem na zegarek, w pół do ósmej, śniadanie w niedzielę na dziewiątą, nie miał żadnego powodu, by wyjść tak wcześnie. Po jakichś piętnastu minutach miałem już dość tego czekania i postanowiłem działać. Pierwsza rzecz to oczywiście się umyć i ubrać. Nacisnąłem klamkę drzwi do łazienki, niestety było zamknięte. Zapukałem, nie doczekałem się żadnej odpowiedzi. Coś mi tu mocno nie grało. Obejrzałem zamek. Był zamknięty na zasuwę. Wróciłem do pokoju i rozejrzałem się, czy mam jakieś narzędzia, by otworzyć ten zamek. Trochę się znałem na tej robocie, bylem taki pomysłowy Dobromir, a raczej McGyver, naprawiający wszystko, co się dało. Zamek też nie był jakiejś wyrafinowanej konstrukcji, dał się otworzyć pod warunkiem posiadania odpowiednich narzędzi. Kilka miałem w plecaku, nie rozstaję się ze śrubokrętem, który tylko czekał na zmiłowanie w odpowiedniej przegródce w plecaku. Sytuacja była wyjątkowa, zatem odrzuciłem prywatność i zrewidowałem plecak Zdziśka, w którym też znalazłem kilka pożytecznych przedmiotów. Nie zaliczam do nich prezerwatyw, które również spoczywały spokojnie w plecaku. A na co mu one? Jednak nie było czasu się zastanawiać. Tak uzbrojony zaatakowałem oporny zamek. Na początku chciałem go otworzyć tak, by nie musieć się z tego tłumaczyć, ale oporność materii była zbyt wielka, toteż postanowiłem odłamać najbardziej oporną część, najwyżej matka zapłaci za straty. Już pierwszego dnia nas ostrzegali, że rodzice będą musieli płacić za wszystkie szkody, które zostaną wyrządzone w naszym pokoju. Jebał to pies, nie szkoda róż gdy płonie las. Nożem-piłą rozpiłowałem ostatnią przeszkodę i łazienka stanęła przede mną otworem. Zdębiałem...
Na podłodze leżał Zdzisiek, w nienaturalnej pozycji. Jego twarz była trupioblada, na ustach miał śnieżnobiałą pianę, oczy podkrążone. Nie mogąc wyczuć pulsu w jego nadgarstku, przyłożyłem ucho do klatki piersiowej. Usłyszałem lekki stukot. Żyje.
– Zdzisiek – powiedziałem, uderzając go lekko po chłodnej twarzy. Na chwilę otworzył oczy, po czym je zamknął. Tylko nie tracić głowy – pomyślałem, choć ręce mi dygotały. Pobiegłem do pokoju i znalazłem broszurkę powitalną, w której były najważniejsze adresy i telefony. Na szczęście numer na pogotowie też był dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, tak jak w Polsce. Chyba za trzecim razem wbiłem ten numer na klawiaturę, tak dygotały mi palce.
– Pan życzy sobie karetkę czy policję? – zapytała operatorka.
– Karetkę proszę.
Mój angielski nie był zły, ale w takich sytuacjach oczywiście wszystko się pieprzy. Jak jest piana na ustach? Foam czy froth? Jak są upławy z uszu? Jak powiedzieć siny? Jakoś cudem wydukałem, o co mi chodzi, ważne, by przyjechali. Ta kobieta zadawała tyle pytań, że momentami byłem skołowany i nie do końca ją rozumiałem, jakiś lokalny dialekt. Ale w końcu się dogadałem, karetka miała przyjechać zaraz, zdążyłem jeszcze zadzwonić do Brendy, ona też obiecała, że przyjedzie natychmiast. Nie czekałem nawet dziesięciu minut, kiedy pod hotel przyjechały dwie karetki na sygnale. Paramedycy wpadli do pokoju i od razu doprowadziłem ich do Zdziśka.
– Ruszałeś coś? – zapytał Murzyn w niebieskim mundurze. Nie robił wrażenia sympatycznego, miał mocny gardłowy akcent i nie wymawiał "h".
– Nie, nic – odpowiedziałem półprzytomnie. – Sprawdziłem tylko, czy żyje.
Tymczasem paramedycy przebadali Zdziśka, ułożyli go na nosze, nie przyszło mi do głowy nawet zapytać, dokąd go biorą. Wyszedłem przed hotel i patrzyłem, jak karetki ruszają na sygnale i nikną w głębi ulicy.
Brenda pojawiła się jakieś trzy minuty później i musiałem zdać sprawozdanie z tego, co się stało. Jak również przyznać do zniszczenia zamka w drzwiach do łazienki.
– Tym się nie przejmuj – powiedziała – nie miałeś innego wyjścia, to się jakoś załatwi. Czy między wami nic się nie stało? Nie pokłóciliście się? Nie pobiliście?
Chciałem powiedzieć, że wręcz przeciwnie, ale jakoś nie przeszło mi to przez gardło. Nas podejrzewać o takie rzeczy...
– Nie, skądże. Cały wieczór przegadaliśmy, a później położyliśmy się do łóżka – objaśniłem, nie dodając, że do tego samego, bo co to ją obchodzi? Nie przyznałbym się do tego nawet na torturach, na które tu na szczęście się nie zanosiło.
– Spakuj kolegę, powiadomię rodziców, pewnie niedługo przyjadą i to odbiorą. A może Zdziśkowi przejdzie i jeszcze przed końcem kursu do ciebie wróci.
W to akurat wątpiłem, nie można do siebie dojść od razu, jeśli wygląda się jak nieboszczyk. W ogóle jak tak patrzyłem na wynoszonego Zdziśka, wydawało mi się, że już go raczej nie zobaczę.
Brenda sobie poszła, a ja miałem tak wszystkiego dość, że nie poszedłem na śniadanie, i tak nic nie przeszłoby mi przez gardło. Na początku usiadłem na łóżko i, przyznaję, przepłakałem dobrych piętnaście minut. Czemu ja się tak przejmuję? – zastanawiałem się. Coś rwało mnie od środka. Wyobrażałem sobie, co powinno stać się teraz, powinniśmy siedzieć na śniadaniu, ja wpatrywałbym się w jego oczy... W końcu mi przeszło i postanowiłem zabrać się za spakowanie Zdziśka. Pierwsze, co znalazłem pod łóżkiem to jego bieliznę. Podniosłem z ziemi jego slipki i, nie zastanawiając się, co robię, przysunąłem je do nosa. I zawróciło mi się w głowie od silnego, charakterystycznego zapachu, który czułem będąc z nim w łóżku. Z miejsca zmienił mi się nastrój i coś drgnęło w podbrzuszu. Znalazłem jeszcze kilka innych części odzieży i obwąchałem je niczym szkolony owczarek niemiecki. Zaczęło mi się robić coraz bardziej gorąco. Niewiele myśląc, ściągnąłem spodnie do pasa i chwyciłem własny mocno nabrzmiały i gorący członek stosując jego majtki jak rękawiczki. Nawet nie wiem, kiedy doszedłem. Trysnąłem zdrowo, wytarłem członek kołdrą, a slipki schowałem do własnego plecaka. Czy to jest kradzież? Pewnie jakaś jest, ale mnie to niezbyt obchodziło. Przecież mogłem je zabrać przez pomyłkę. Już kilka razy po powrocie z wycieczki odkryłem nie swoje rzeczy w plecaku, innych dla odmiany brakowało.
Jeszcze dobrze nie naciągnąłem gaci, a rozległo się głośne pukanie do drzwi pokoju. A kogo teraz niesie? Niechętnie poprawiłem członek w majtkach, aby nikt nie widział, że mi sterczy i poszedłem otworzyć drzwi. Na progu stało dwóch policjantów w czarnych mundurach, mężczyzna i kobieta, on starszy, z lekkim brzuszkiem, ona mulatka z wydatnymi wargami i fryzurą w stylu afro.
– Możemy? – zapytała kobieta. Milcząco kiwnąłem głową. Odczytali to jak zaproszenie i bezceremonialnie wtargnęli do pokoju, przedstawili się i od razu zaczęli węszyć. Było to widać po ich zachowaniu, choć podeszli do stołu i usiedli. Dla mnie miejsca już nie było, usiadłem na łóżku.
– Czy nie stało się nic, co by wzbudziło twoje podejrzenia? – zapytała kobieta.
– Nie, nic – odpowiedziałem i w miarę dokładnie i na tyle, na ile pozwalała mi moja angielszczyzna, opisałem wydarzenia dzisiejszego poranka.
– Czy możesz nam pokazać, jak było ułożone ciało? – zapytał ten grubszy.
Ciało, cholera, wyrażał się tak, jakby Zdzisiek już umarł. Na drżących nogach podszedłem do drzwi łazienki, otworzyłem je i zademonstrowałem, w jakiej pozycji leżał Zdzisiek. Zauważyłem, że policjanta mniej interesował mój pokaz, bardziej skupił się na rozwalonym zamku w drzwiach. Podszedł bliżej i zrobił kilka zdjęć telefonem komórkowym.
– Czy braliście jakieś narkotyki? – zapytała policjantka – albo piliście alkohol?
– Skądże – odpowiedziałem – jeszcze nigdy w życiu nie piłem alkoholu i wątpię, by Zdzisiek też próbował. – Skąd taki pomysł?
– Jeszcze nie ma wszystkich wyników – poinformował mnie policjant – ale lekarze przypuszczają, że jednym z powodów może być używanie środków odurzających. Czy mogę zobaczyć wasze plecaki?
Nie znałem prawa Wielkiej Brytanii, z filmów kryminalnych wiedziałem, że w Polsce aby przeszukać lokal, należy mieć nakaz prokuratorski. Ale czy to działa tak samo tutaj? Zresztą jak jest nakaz prokuratorski po angielsku? Pewnie jest jakieś słowo, ale chwilowo nie mogłem skojarzyć. Niechętnie przyniosłem oba plecaki i postawiłem je przed funkcjonariuszami. Mój przypadł grubemu policjantowi, który za kilka sekund wyjął moje gacie sponiewierane silnym wytryskiem sprzed kilku minut. Cala zawartość brzucha podjechała mi do gardła. I co teraz? Policjant tymczasem obejrzał slipki dokładnie, miałem wrażenie, że też chce je powąchać po czym, rzuciwszy kose spojrzenie na policjantkę, która zajęta była wertowaniem plecaka Zdziśka, uśmiechnął się do mnie. Nie był to uśmiech szyderczy, raczej tego rodzaju "my mężczyźni wiemy o co chodzi". Ale nie zgasiło to rumieńca wstydu na moich policzkach. Nasze spojrzenia przez krótki moment skrzyżowały się. W tym samym momencie policjantka znalazła prezerwatywy w plecaku Zdziśka, po czym odłożyła je na stół tak, jakby to było coś zupełnie naturalnego i grzebała dalej.
– Nic tu nie ma – powiedział grubszy policjant do mulatki. – Spiszemy protokół i pożegnamy młodego dżentelmena. Ja jeszcze będę miał kilka pytań na osobności – powiedział.
Gdy policjantka wyszła, jej partner przypuścił na mnie lekki atak.
– Czy twój kolega nie molestował ciebie? Nie proponował czy nie robił czegoś, co wydawało ci się nienaturalne? Albo nie namawiał do czegoś? Na przykład wzięcia jakichś tabletek?
– Skądże – odpowiedziałem nieco zaskoczony pytaniem. – Nic takiego się nie stało.
– To, że twój kolega wziął na wakacje prezerwatywy, daje sporo do myślenia. Nie zapraszał do pokoju dziewcząt? Albo nie prosił cię, byś wyszedł na jakiś czas?
– Nic takiego nie miało miejsca – odpowiedziałem zimno i zdecydowanie. – Zdzisiek i dziewczyny? On jest tak nieśmiały, że zaczął się do mnie odzywać chyba po tygodniu od wspólnego zamieszkania. Żeby wyrwać laskę, trzeba zrobić coś więcej, niż patrzeć jej w oczy.
Odpowiedź wydała się chyba zabawna policjantowi, który uśmiechnął się.
– Kiedy kończy się wasza szkoła letnia?
– Za sześć dni – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Na razie masz formalny zakaz wyjazdu z Wielkiej Brytanii, nic groźnego, takie są procedury. Jak coś się zmieni, to poinformujemy organizatora kursu. zzz
Uff, niech on w końcu sobie idzie... Ale nie, jeszcze uchylił drzwi i uśmiechnął się.
– A tymi spodenkami to się specjalnie nie przejmuj, jestem ojcem bliźniaków w twoim wieku i nie takie rzeczy widziałem.
Faktycznie, bardziej mi przypominał dobrego tatusia niż policjanta, w przeciwieństwie do tej mulatki. Gdyby nie okoliczności, pewnie bym go nawet polubił, w przeciwieństwie do niej. W tym mundurze wyglądał naprawdę elegancko, nawet pociągająco.
– I jeszcze jedno – powiedział trochę ciszej – ten chłopiec był dla ciebie kimś ważnym, prawda?
– Był? – przeraziłem się. A to takie buty, w takim razie rozumiem to najście policji. W głowie mi się zakręciło i musiałem z miejsca zrobić się bardzo blady, bo policjant uśmiechnął się.
– Nikt nie powiedział, że on nie żyje. Żyje, tyle że jest w złym stanie i wiele mogłoby wskazywać, że przyczyniły się do tego osoby trzecie. W takiej sytuacji policja zawsze się interesuje.
Cholerny czas Present Perfect... Tak dziwnie wiąże przeszłość z teraźniejszością, że czasem zupełnie zamazuje obraz.. Nigdy się nie nauczę dobrze tego cholernego języka.
– Tak, był bardzo ważny, najważniejszy – potwierdziłem łamiącym się głosem, a łzy nadbiegły mi do oczu, by po chwili spłynąć mi do kącików ust. Poczułem słony smak na wargach. Oby się nie rozpłakać...
– Wszystko będzie dobrze – uśmiechnął się policjant. – Idź coś zjedz bo zdaje się nawet śniadania nie jadłeś. No to do widzenia. Pewnie się jeszcze zobaczymy.
Oby nigdy – pomyślałem, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi. Napięcie było we mnie tak duże, że uwaliłem się na łóżku i płakałem do poduszki dobre dziesięć minut, aż tak mnie rozbolała głowa, że musiałem przestać, bo każdy spazm powodował jeszcze większe męczarnie. Na chwilę wpadła Brenda, nasza opiekunka, dowiedziała się kilku szczegółów, na szczęście widząc, w jakim stanie się znajduję, nie męczyła mnie za bardzo. Powiedziała nawet, że mogę odpuścić sobie w poniedziałek zajęcia i poinformować ją tylko, jeśli będę gdzieś wyjeżdżał. Rzeczywiście musiałem wyglądać nieciekawie, skoro wystąpiła aż z taką ofertą. Na szczęście oszczędziła mi dalszych tortur i sobie poszła.
– Postaram się dowiedzieć, co się dzieje ze Zdziśkiem – obiecała. – I spakuj go, to się rzeczy przeniesie do depozytu, jego rodzice są niestety w Stanach Zjednoczonych, zanim przyjadą, minie co najmniej tydzień. Rozmawiałam z nimi, wcześniej nie mogą. Są w kontakcie ze szpitalem. Odbiorę te rzeczy jutro lub pojutrze.
Cholera, kurs kończy się w czwartek, nie zdołam się z nimi zobaczyć. Jak przekazać im swój adres? Nie chciałem korzystać z usług Brendy, po prostu nie wypadało. Jego rodziców raczej nie zobaczę. Niechętnie zwlokłem się z łóżka, otworzyłem okno i powróciłem do pakowania. Na dworze panowało sierpniowe piekło. Musiało być powyżej trzydziestu stopni, bo fala gorąca wdzierająca się się do pokoju prawie zatkała mi płuca. Pomyślałem, że dziś nie ma zajęć, a morze jest o godzinę jazdy miejskim autobusem. Ale na razie nie mam siły, pomyślę później.
Na razie pakowałem rzeczy Zdziśka. Wstyd przyznać, usiłowałem otworzyć jego telefon, ale był zabezpieczony hasłem. Patrząc na jego czarnego samsunga zdałem sobie sprawę, że w ogóle nie wymieniliśmy się danymi. Nie było kiedy, poza tym tak naprawdę przełamaliśmy lody kilka dni temu. Tego typu rzeczy robi się zawsze na koniec obozu czy wycieczki, ale tu obóz został przerwany nagle i brutalnie. We wnętrzu plecaka wyłowiłem saszetkę z dokumentami osobistymi. Przejrzałem ją dokładnie. Paszport, legitymacja szkolna,karta do bankomatu, kilka zdjęć rodziców i rodzeństwa, które pokazywały szczęśliwą, uśmiechniętą rodzinę. Eh, tylko pozazdrościć. Ładny ten ich tatuś, może nie za szczupły, ale z jowialną, sympatyczną twarzą i uśmiechem od ucha do ucha. Ich mama też wzbudzała zaufanie, drobna blondynka ubrana na sportowo, kobieta w tym typie, który mi się podoba. Może uch życie nie wygląda tak ciekawie, jak na zdjęciu na jakimś jachcie czy statku, ale sądząc po Zdziśku nie miałem podstaw, by tak myśleć. Zatem co zrobić z tym adresem? Trzeba go umieścić w takim miejscu, by Zdzisiek wcześniej czy później go znalazł. Było co prawda kilka papierowych szpargałów, gdzie mogłem napisać swoje namiary, ale bez większej gwarancji, że Zdzisiek to znajdzie. Może włożyć mu do kieszeni kurtki? U mnie by nie przeszło, wsadzam swoje rzeczy do bębna pralki i matka włącza, jak się zapełni. Był to, że tak powiem system naturalny i adres się najpewniej wypierze. Plecak był już prawie spakowany, a ja dalej nie rozwiązałem tego problemu. Co jedno wyjście to gorsze. W końcu zdecydowałem kartkę ze swoimi danymi umieścić w jego paszporcie wetkniętą tam, gdzie są dane osobowe – tam musi zajrzeć wcześniej czy później. Może mu ta kartka gdzieś wypaść, ale trudno. Musiałem liczyć na jego inteligencję i to, że jeszcze nie ma mnie dość. Napisałem więc ważniejsze dane, a przy okazji zrobiłem sobie fotkę jego zdjęcia z paszportu – jedyne, co mi po nim zostało. No i jeszcze założyłem jego t-shirta, tak, by mieć go blisko siebie. Od razu poczułem się lepiej, cóż z tego, że na chwilę. Była to koszulka czysta, choć już noszona i nieco przesiąknięta zapachem jego ciała.
Jakieś piętnaście minut później plecak był już spakowany, a ja położyłem się na łóżko i przygotowywałem się do jutrzejszych zajęć. Trzeba było coś przeczytać, jakiś długi i skomplikowany tekst o Ryszardzie Lwie Serce i zamordowaniu królewiczów. Mało mam kryminałów tutaj? Niechętnie zabrałem się do lektury, a gorąc dobiegający od okna bynajmniej mi nie pomagał. Faszerują nas tą historią Anglii na lewo i prawo, już zaczęło mnie nudzić, zwłaszcza że jestem tak zwanym umysłem ścisłym. Byłem już po pierwszej stronie, kiedy znów ktoś załomotał w moje drzwi.
– Wejść!
Na progu stał policjant, ten sam, który mało mnie aresztował pół godziny temu. A co on tu robi? Mimowolnie ścierpła mi skóra. Zaczynałem już powoli mieć dość tych wrażeń. Dlaczego nie dadzą mi świętego spokoju?
– Dzień dobry ponownie – powiedział. – Nie bój się, nic złego. Otóż muszę porozmawiać z lekarzem, który leczy twojego kolegę i tak sobie pomyślałem, że zechciałbyś go zobaczyć.
Wiadomość była zgoła nierealna, początkowo wietrzyłem podstęp. Może chce mnie wywlec z domu i aresztować tak, bym nie stawiał oporu? Może to nie jest policjant? Ale był w mundurze.
– Musiałbym uzyskać zgodę wychowawczyni – powiedziałem. – Mamy co prawda sporo luzu, ale musimy zawsze zgłaszać, kiedy wyjeżdżamy poza Taunton.
– Spokojnie, zadzwoń. Ja już z nią rozmawiałem, jak chcesz, mogę zrobić to za ciebie.
– Nie trzeba, tak czy owak muszę i tak zrobić to sam. A dokąd jedziemy?
– Do Bristolu.
Wyciągnąłem komórkę, poinformowałem Brendę w możliwie lakoniczny sposób, że jadę do Bristolu i powinienem być wieczorem. Nie mówiłem co prawda dokładnie w jakim celu się wybieram, ale Brenda była zbyt inteligentna, by się nie domyślić. Zgodę uzyskałem bez większego problemu. Spakowałem mały plecaczek, wziąłem trochę ciuchów na zmianę, gdybym się za bardzo spocił, dwadzieścia funtów w drobnych.
– Pojedziemy policyjnym autem? – zapytałem z nadzieją.
– Nie, moim prywatnym. Raczej nie mógłbym ciebie wieźć radiowozem a na pewno musiałbym się z tego tłumaczyć. Co prawda Bristol to jeszcze nasza jurysdykcja, Avon and Somerset Police, ale lepiej dmuchać na zimne.
Wytłumaczył mi, że w Anglii policja traci wszystkie swoje uprawnienia poza rejonem, w którym działają. Nie mogą używać munduru, aresztować ludzi, są zwyczajnymi obywatelami. Zapytałem, czy to dotyczy również broni, ale dowiedziałem się, że w normalnych codziennych sytuacjach policja brytyjska nie ma broni przy sobie. Dziwny kraj...
– Ty coś jadłeś? – zapytał policjant, kiedy srebrny vauxhall ruszył sprzed hotelu i kierował się w stronę autostrady. – I choć nie zeznajesz do protokołu, radze mówić prawdę – uśmiechnął się.
Pokręciłem przecząco głową.
– Staniemy na stacji benzynowej, zjesz jakąś kanapkę, a na obiad pojedziemy do mnie.
Robiło się coraz ciekawiej i coraz bardziej nieciekawie zarazem. Chciałem ten dzień spędzić sam, odpocząć trochę po porannym horrorze, ale chyba nie było mi dane. Na stacji serwisowej Roy, bo tak miał na imię policjant, wmusił we mnie całkiem spory posiłek, ogromnego gotowanego ziemniaka z sosem, zwanego tutaj jacket potato, za który zapłacił sam, aż było mi głupio. Później przedzieraliśmy się zatłoczoną autostradą wijącą się w monotonnym, zielonym krajobrazie. Zajęło nam to około godziny, w samo południe zajeżdżaliśmy pod ekscentryczny budynek szpitala Bristol Royal Infirmary.
Policjant był już umówiony, więc formalności nie trwały długo. Siedzieliśmy na korytarzu nie dłużej niż pięć minut. Gdy ordynatorka wyszła z gabinetu, policjant podszedł do niej, przywitał się i gestem wskazał na mnie.
– To jest chłopiec, który uratował życie pani pacjentowi.
Kobieta, brunetka w seledynowym wdzianku uśmiechnęła się do mnie, mój uśmiech wypadł dość kwaśno. Uratował życie? Co, jak, dlaczego? Zrobiłem, co było trzeba, gdybym był Zdziśkiem i miał jego masę, wszedłbym do tej łazienki wraz z drzwiami, ten zamek wcale nie był jakiś wybitny.
– Poczekaj tu na korytarzu, załatwię sprawę z panem sierżantem, a później będziesz mógł zobaczyć się ze swoim przyjacielem. Ale nie na długo, na razie podtrzymujemy go w sztucznej śpiączce, ale za dwa tygodnie będzie mógł nawet przebiec maraton – uśmiechnęła się, po czym wraz z sierżantem Royem zniknęli w gabinecie. Siedziałem przy drzwiach i ciężko mi było opanować własne emocje. To już za chwilę go zobaczę... Zaschło mi w gardle, choć szpital był doskonale klimatyzowany i obojętny na panujące na zewnątrz upały. Zaraz, czy ja chcę go zobaczyć? Będzie na pewno wyglądał jak śmierć na urlopie, nie będzie można do niego się odezwać... Zacząłem się zastanawiać, jak wybrnąć z tego wszystkiego, ale świadomość, że Zdzisiek leży może tuż za ścianą komplikowała moje myślenie. Co się ze mną dzieje?
– Dobrze, możemy już iść – usłyszałem nad sobą. Z tego wszystkiego nawet nie usłyszałem, jak otwierają się drzwi. Wstałem i znów lekko zakręciło mi się w głowie, tym razem pewnie z emocji. A później labirynt wind i korytarzy, nawet nie starałem się tego zapamiętać. Serce waliło mi coraz mocniej...
Wszedłem do jednoosobowej niewielkiej salki, pomalowanej na zielono. łóżko stało na środku, a na nim leżał Zdzisiek, na plecach, spętany różnymi rurkami niczym mackami ośmiornicy. Nawet nie był tak blady, jak sobie go wyobrażałem.
– Weź to krzesło spod ściany i usiądź przy nim. Możesz do niego mówić, on będzie wszystko słyszał, tyle że nie będzie mógł odpowiedzieć. Możesz go dotykać, trzymać za rękę, tylko uważaj, by niczego nie rozłączyć – pouczyła mnie doktorka, uśmiechnęła się i opuściła salę.
Chwyciłem go za rękę, która wbrew moim przewidywaniom nie była zimna. Tę samą rękę, która jeszcze kilkanaście godzin temu trzymała mojego siusiaka i doprowadziła do pierwszego w życiu wytrysku. Pewnie jakieś moje plemniki na niej są... O jakich głupotach myślę, chłopak tu umiera a ja... Chłonąłem ciepło jego ręki i było mi tak dobrze, jak chyba jeszcze nigdy. Obejrzałem się dokoła, czy jest tu jakaś kamera i nie zauważyłem żadnej. Mimo wszystko trzeba się pilnować. Tak, aby nikt nie widział, wsunąłem rękę pod prześcieradło, którym był przykryty i położyłem ją na ciepłym brzuchu.
– Zdzisiek, ja przepraszam... – zacząłem dukać. – Jak się cieszę, że żyjesz, nawet nie wiesz, jak się rano wystraszyłem, jak cię zobaczyłem w łazience...
Coś tam mówiłem, opowiadałem swoje dzieciństwo, sytuację w szkole, wszystko to co bardzo chciałem, a nie mogłem wcześniej mu powiedzieć. Nie wiem, ile czasu minęło, kiedy do drzwi rozległo się pukanie. Pewnie koniec wizyty...
– Podobno wszystko słyszysz i rozumiesz. To pamiętaj, że moje dane masz na kartce, którą włożyłem do twojego paszportu.
– Richard, jedziemy do domu, bo lunch wystygnie. |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Pon 21:25, 04 Lis 2024 Temat postu: |
|
Następnego dnia, gdy obudziłem się, łóżko koło mnie było puste. Może poszedł się wysikać, pomyślałem. Ale nie, pięć, dziesięć minut, a jego dalej nie było. Popatrzyłem na zegarek, w pół do ósmej, śniadanie w niedzielę na dziewiątą, nie miał żadnego powodu, by wyjść tak wcześnie. Po jakichś piętnastu minutach miałem już dość tego czekania i postanowiłem działać. Pierwsza rzecz to oczywiście się umyć i ubrać. Nacisnąłem klamkę drzwi do łazienki, niestety było zamknięte. Zapukałem, nie doczekałem się żadnej odpowiedzi. Coś mi tu mocno nie grało. Obejrzałem zamek. Był zamknięty na zasuwę. Wróciłem do pokoju i rozejrzałem się, czy mam jakieś narzędzia, by otworzyć ten zamek. Trochę się znałem na tej robocie, bylem taki pomysłowy Dobromir, a raczej McGyver, naprawiający wszystko, co się dało. Zamek też nie był jakiejś wyrafinowanej konstrukcji, dał się otworzyć pod warunkiem posiadania odpowiednich narzędzi. Kilka miałem w plecaku, nie rozstaję się ze śrubokrętem, który tylko czekał na zmiłowanie w odpowiedniej przegródce w plecaku. Sytuacja była wyjątkowa, zatem odrzuciłem prywatność i zrewidowałem plecak Zdziśka, w którym też znalazłem kilka pożytecznych przedmiotów. Nie zaliczam do nich prezerwatyw, które również spoczywały spokojnie w plecaku. A na co mu one? Jednak nie było czasu się zastanawiać. Tak uzbrojony zaatakowałem oporny zamek. Na początku chciałem go otworzyć tak, by nie musieć się z tego tłumaczyć, ale oporność materii była zbyt wielka, toteż postanowiłem odłamać najbardziej oporną część, najwyżej matka zapłaci za straty. Już pierwszego dnia nas ostrzegali, że rodzice będą musieli płacić za wszystkie szkody, które zostaną wyrządzone w naszym pokoju. Jebał to pies, nie szkoda róż gdy płonie las. Nożem-piłą rozpiłowałem ostatnią przeszkodę i łazienka stanęła przede mną otworem. Zdębiałem...
Na podłodze leżał Zdzisiek, w nienaturalnej pozycji. Jego twarz była trupioblada, na ustach miał śnieżnobiałą pianę, oczy podkrążone. Nie mogąc wyczuć pulsu w jego nadgarstku, przyłożyłem ucho do klatki piersiowej. Usłyszałem lekki stukot. Żyje.
– Zdzisiek – powiedziałem, uderzając go lekko po chłodnej twarzy. Na chwilę otworzył oczy, po czym je zamknął. Tylko nie tracić głowy – pomyślałem, choć ręce mi dygotały. Pobiegłem do pokoju i znalazłem broszurkę powitalną, w której były najważniejsze adresy i telefony. Na szczęście numer na pogotowie też był dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, tak jak w Polsce. Chyba za trzecim razem wbiłem ten numer na klawiaturę, tak dygotały mi palce.
– Pan życzy sobie karetkę czy policję? – zapytała operatorka.
– Karetkę proszę.
Mój angielski nie był zły, ale w takich sytuacjach oczywiście wszystko się pieprzy. Jak jest piana na ustach? Foam czy froth? Jak są upławy z uszu? Jak powiedzieć siny? Jakoś cudem wydukałem, o co mi chodzi, ważne, by przyjechali. Ta kobieta zadawała tyle pytań, że momentami byłem skołowany i nie do końca ją rozumiałem, jakiś lokalny dialekt. Ale w końcu się dogadałem, karetka miała przyjechać zaraz, zdążyłem jeszcze zadzwonić do Brendy, ona też obiecała, że przyjedzie natychmiast. Nie czekałem nawet dziesięciu minut, kiedy pod hotel przyjechały dwie karetki na sygnale. Paramedycy wpadli do pokoju i od razu doprowadziłem ich do Zdziśka.
– Ruszałeś coś? – zapytał Murzyn w niebieskim mundurze. Nie robił wrażenia sympatycznego, miał mocny gardłowy akcent i nie wymawiał "h".
– Nie, nic – odpowiedziałem półprzytomnie. – Sprawdziłem tylko, czy żyje.
Tymczasem paramedycy przebadali Zdziśka, ułożyli go na nosze, nie przyszło mi do głowy nawet zapytać, dokąd go biorą. Wyszedłem przed hotel i patrzyłem, jak karetki ruszają na sygnale i nikną w głębi ulicy.
Brenda pojawiła się jakieś trzy minuty później i musiałem zdać sprawozdanie z tego, co się stało. Jak również przyznać do zniszczenia zamka w drzwiach do łazienki.
– Tym się nie przejmuj – powiedziała – nie miałeś innego wyjścia, to się jakoś załatwi. Czy między wami nic się nie stało? Nie pokłóciliście się? Nie pobiliście?
Chciałem powiedzieć, że wręcz przeciwnie, ale jakoś nie przeszło mi to przez gardło. Nas podejrzewać o takie rzeczy...
– Nie, skądże. Cały wieczór przegadaliśmy, a później położyliśmy się do łóżka – objaśniłem, nie dodając, że do tego samego, bo co to ją obchodzi? Nie przyznałbym się do tego nawet na torturach, na które tu na szczęście się nie zanosiło.
– Spakuj kolegę, powiadomię rodziców, pewnie niedługo przyjadą i to odbiorą. A może Zdziśkowi przejdzie i jeszcze przed końcem kursu do ciebie wróci.
W to akurat wątpiłem, nie można do siebie dojść od razu, jeśli wygląda się jak nieboszczyk. W ogóle jak tak patrzyłem na wynoszonego Zdziśka, wydawało mi się, że już go raczej nie zobaczę.
Brenda sobie poszła, a ja miałem tak wszystkiego dość, że nie poszedłem na śniadanie, i tak nic nie przeszłoby mi przez gardło. Na początku usiadłem na łóżko i, przyznaję, przepłakałem dobrych piętnaście minut. Czemu ja się tak przejmuję? – zastanawiałem się. Coś rwało mnie od środka. Wyobrażałem sobie, co powinno stać się teraz, powinniśmy siedzieć na śniadaniu, ja wpatrywałbym się w jego oczy... W końcu mi przeszło i postanowiłem zabrać się za spakowanie Zdziśka. Pierwsze, co znalazłem pod łóżkiem to jego bieliznę. Podniosłem z ziemi jego slipki i, nie zastanawiając się, co robię, przysunąłem je do nosa. I zawróciło mi się w głowie od silnego, charakterystycznego zapachu, który czułem będąc z nim w łóżku. Z miejsca zmienił mi się nastrój i coś drgnęło w podbrzuszu. Znalazłem jeszcze kilka innych części odzieży i obwąchałem je niczym szkolony owczarek niemiecki. Zaczęło mi się robić coraz bardziej gorąco. Niewiele myśląc, ściągnąłem spodnie do pasa i chwyciłem własny mocno nabrzmiały i gorący członek stosując jego majtki jak rękawiczki. Nawet nie wiem, kiedy doszedłem. Trysnąłem zdrowo, wytarłem członek kołdrą, a slipki schowałem do własnego plecaka. Czy to jest kradzież? Pewnie jakaś jest, ale mnie to niezbyt obchodziło. Przecież mogłem je zabrać przez pomyłkę. Już kilka razy po powrocie z wycieczki odkryłem nie swoje rzeczy w plecaku, innych dla odmiany brakowało.
Jeszcze dobrze nie naciągnąłem gaci, a rozległo się głośne pukanie do drzwi pokoju. A kogo teraz niesie? Niechętnie poprawiłem członek w majtkach, aby nikt nie widział, że mi sterczy i poszedłem otworzyć drzwi. Na progu stało dwóch policjantów w czarnych mundurach, mężczyzna i kobieta, on starszy, z lekkim brzuszkiem, ona mulatka z wydatnymi wargami i fryzurą w stylu afro.
– Możemy? – zapytała kobieta. Milcząco kiwnąłem głową. Odczytali to jak zaproszenie i bezceremonialnie wtargnęli do pokoju, przedstawili się i od razu zaczęli węszyć. Było to widać po ich zachowaniu, choć podeszli do stołu i usiedli. Dla mnie miejsca już nie było, usiadłem na łóżku.
– Czy nie stało się nic, co by wzbudziło twoje podejrzenia? – zapytała kobieta.
– Nie, nic – odpowiedziałem i w miarę dokładnie i na tyle, na ile pozwalała mi moja angielszczyzna, opisałem wydarzenia dzisiejszego poranka.
– Czy możesz nam pokazać, jak było ułożone ciało? – zapytał ten grubszy.
Ciało, cholera, wyrażał się tak, jakby Zdzisiek już umarł. Na drżących nogach podszedłem do drzwi łazienki, otworzyłem je i zademonstrowałem, w jakiej pozycji leżał Zdzisiek. Zauważyłem, że policjanta mniej interesował mój pokaz, bardziej skupił się na rozwalonym zamku w drzwiach. Podszedł bliżej i zrobił kilka zdjęć telefonem komórkowym.
– Czy braliście jakieś narkotyki? – zapytała policjantka – albo piliście alkohol?
– Skądże – odpowiedziałem – jeszcze nigdy w życiu nie piłem alkoholu i wątpię, by Zdzisiek też próbował. – Skąd taki pomysł?
– Jeszcze nie ma wszystkich wyników – poinformował mnie policjant – ale lekarze przypuszczają, że jednym z powodów może być używanie środków odurzających. Czy mogę zobaczyć wasze plecaki?
Nie znałem prawa Wielkiej Brytanii, z filmów kryminalnych wiedziałem, że w Polsce aby przeszukać lokal, należy mieć nakaz prokuratorski. Ale czy to działa tak samo tutaj? Zresztą jak jest nakaz prokuratorski po angielsku? Pewnie jest jakieś słowo, ale chwilowo nie mogłem skojarzyć. Niechętnie przyniosłem oba plecaki i postawiłem je przed funkcjonariuszami. Mój przypadł grubemu policjantowi, który za kilka sekund wyjął moje gacie sponiewierane silnym wytryskiem sprzed kilku minut. Cala zawartość brzucha podjechała mi do gardła. I co teraz? Policjant tymczasem obejrzał slipki dokładnie, miałem wrażenie, że też chce je powąchać po czym, rzuciwszy kose spojrzenie na policjantkę, która zajęta była wertowaniem plecaka Zdziśka, uśmiechnął się do mnie. Nie był to uśmiech szyderczy, raczej tego rodzaju "my mężczyźni wiemy o co chodzi". Ale nie zgasiło to rumieńca wstydu na moich policzkach. Nasze spojrzenia przez krótki moment skrzyżowały się. W tym samym momencie policjantka znalazła prezerwatywy w plecaku Zdziśka, po czym odłożyła je na stół tak, jakby to było coś zupełnie naturalnego i grzebała dalej.
– Nic tu nie ma – powiedział grubszy policjant do mulatki. – Spiszemy protokół i pożegnamy młodego dżentelmena. Ja jeszcze będę miał kilka pytań na osobności – powiedział.
Gdy policjantka wyszła, jej partner przypuścił na mnie lekki atak.
– Czy twój kolega nie molestował ciebie? Nie proponował czy nie robił czegoś, co wydawało ci się nienaturalne? Albo nie namawiał do czegoś? Na przykład wzięcia jakichś tabletek?
– Skądże – odpowiedziałem nieco zaskoczony pytaniem. – Nic takiego się nie stało.
– To, że twój kolega wziął na wakacje prezerwatywy, daje sporo do myślenia. Nie zapraszał do pokoju dziewcząt? Albo nie prosił cię, byś wyszedł na jakiś czas?
– Nic takiego nie miało miejsca – odpowiedziałem zimno i zdecydowanie. – Zdzisiek i dziewczyny? On jest tak nieśmiały, że zaczął się do mnie odzywać chyba po tygodniu od wspólnego zamieszkania. Żeby wyrwać laskę, trzeba zrobić coś więcej, niż patrzeć jej w oczy.
Odpowiedź wydała się chyba zabawna policjantowi, który uśmiechnął się.
– Kiedy kończy się wasza szkoła letnia?
– Za sześć dni – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Na razie masz formalny zakaz wyjazdu z Wielkiej Brytanii, nic groźnego, takie są procedury. Jak coś się zmieni, to poinformujemy organizatora kursu. |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Sob 22:43, 02 Lis 2024 Temat postu: |
|
Będzie, jutro albo pojutrze, zobaczymy. I dziękuję za mile słowa |
|
|
Jacob94 |
Wysłany: Sob 22:38, 02 Lis 2024 Temat postu: |
|
Miło wrócić na forum i móc przeczytać coś nowego....... Czekam na kolejną część |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Pią 23:17, 01 Lis 2024 Temat postu: 3. |
|
– Nie będę – obiecał. – Ale teraz przysuń się do mnie, bo jesteś jak sopel lodu – odpowiedział, po czym okrył nas kołdrą, szczególnie koncentrując się na moich plecach. Skąd taka troska? Leżeliśmy teraz bliziutko, było między nami może pięć, może dziesięć centymetrów. Przyjemne ciepło dochodziło z całego jego ciała, a ja poczułem się odrobinę lepiej. Jeszcze nigdy nie spałem z nikim w łóżku, nawet z rodzicami i to było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Do tej pory nie lubiłem, jak ktoś był zbyt blisko mnie, starałem się odsuwać, jeśli pewne granice były przekroczone. Unikałem też tłoku w tramwajach czy innych środkach komunikacji. Tu tez na początku starałem się, by to nie było zbyt blisko. Zdziśka już lubiłem, ale przecież moją nauczycielkę od przyrody też lubiłem, a niekoniecznie musiałem z nią leżeć w łóżku, prawda?
– Lepiej? – szepnął Zdzisiek.
– Pewno, że lepiej – odpowiedziałem. Zresztą gorąca herbata też zrobiła swoje, nawet przez moment lekko się spociłem, co zresztą szybko przeszło.
– Rysiek, mogę ci zadać jedno pytanie? Ale nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz.
Nie bardzo miałem ochotę na rozmowę, ale ten chłopak ujął mnie swoją grzecznością, taktem, w ogóle wszystkim. Teraz, z perspektywy czasu widziałem, że nigdy nie zrobił nic, by sprawić mi przykrość, a jeśli przypadkowo mnie potrącił czy coś podobnego, od razu przepraszał. Gdybym ja był taki grzeczny... Potrąciłem to potrąciłem, po co to rozgrzebywać, mało to razy mnie ktoś potrąci? Ale to nie Zdzisiek.
– Możesz, a co chcesz wiedzieć?
– Głównie to, dlaczego byleś taki wkurzony, kiedy okazało się, że mamy razem mieszkać. Przecież widziałeś mnie pierwszy raz w życiu. Nawet Brenda przyszła kilka dni temu do mnie i błagała, bym starał się do ciebie nie odzywać, jeśli nie potrzeba i w ogóle uważał na ciebie. Podobno chciałeś się ode mnie wyprowadzić i nawet dalej chcesz?
Ach, to o to chodzi.
– Nie, już nie chcę, jeśli o to chodzi. Ale uwierz mi, naprawdę miałem powód i to wcale niezwiązany z tobą. Ale to bardzo długa historia...
– Mamy czas, jutro przecież jest niedziela, nie musimy wstawać z samego rana, a śniadanie wydają do dziesiątej.
Zacząłem opowiadać. Od początku, jak zaczęto mnie szantażować, jak później następowały szykany, łącznie z zakładaniem kubła od śmieci na głowę, później pierwsze bicie, kopanie... Wspomnienia były ciężkie, ale przychodziły natychmiast, jakby flashbacki. Wbrew pozorom mówiło mi się gładko, słowa same przychodziły do głowy, nawet pozbyłem się tego wstydu, który dotąd mi towarzyszył, kiedy myślałem o tamtych chwilach. Paradoksalnie, w miarę jak się nakręcałem, coraz bardziej doceniałem to, że Zdzisiek mnie słucha. Początkowo w ferworze walki a materią słowa nie zauważyłem, że Zdzisiek położył mi rękę na barku, po czym zaczął delikatnie, lekkimi muśnięciami, gładzić mój tors.Dopiero, kiedy zaczął pieścić mój pępek, zorientowałem się, co robi.
– Rany boskie – przeraził się Zdzisiek. – I oni jeszcze mają czelność mieć pretensję, że ci bandyci poszli do poprawczaka?
Zawsze uważałem na polskim i łatwo zauważyłem, że to było pytanie retoryczne, czyli takie, na które zadający nie oczekuje odpowiedzi. Teraz leżeliśmy tak blisko siebie, że nasze nosy się stykały. Zdzisiek drugą, wolną od macania mojego brzucha rękę wśliznął mi w spodnie od piżamy i w tej chwili jeździł po moim pośladku. O dziwo (nagle przypomniała mi się nasza polonistka, która ilekroć słyszała "o dziwo" pytała się, czy to inwokacja do prostytutki) wcale mnie to nie zniesmaczało, było przyjemne, a ręka ciepła i troskliwa. Teraz prześliznęła się przez biodro i gładziła rowek w pachwinie.
– Tu nie... – szepnąłem widząc, do czego zmierza. Dopiero teraz zorientowałem się, że mój maluch się wyprostował.
– Czemu?
– No nie, trochę się wstydzę – odparłem. Przy członku Zdziśka mój to byłą najwyżej druga liga. Top nawet nie chodziło o to, że nie mam się czym pochwalić. Poza tym obowiązywał mnie pewien rewanż. Dalej uważałem, że Zdzisiek poświęcił się ucząc mnie walić konia, mimo że zapewniał mnie, że to było przyjemne.
– Czego? Mojego widziałeś.
– Mam małego – przyznałem wstydliwie. Ale Zdzisiek był zdeterminowany.
– To ty uważasz, że masz małego – odparł, starannie podkreślając słowo "ty". Oczywiście ja, ale jakie miałem doświadczenia? Maczuga Zdziśka była jedyną porządną, jaką widziałem. A te kuśki, które widziałem u innych chłopców to było jeszcze wczesne dzieciństwo i praktycznie wszyscy mieli takie same, w sumie nawet nie było na co patrzeć. Tymczasem ciepłe palce były już coraz bliżej i zaatakowały kutaska z boku. Wkrótce był cały we wnętrzu zaciśniętej w pięść dłoni Zdziśka. To było nieznane mi uczucie, doświadczałem tego po raz pierwszy i właśnie odkrywałem, że było to przyjemne. Teraz ściskał go lekko i puszczał, co wywoływało obce, ale przyjemne fale w podbrzuszu.
– Zlałeś się już kiedyś? – zapytał szeptem. Co to za dziwne określenie? Chyba chodzi mu o wytrysk, który widziałem u niego kilka dni temu. No nie, na tym etapie myślałem, że nasienie to pestka.
– Co ty, nigdy. Nawet nie próbowałem walić, choć przyznam, że zamierzałem spróbować. A możesz powiedzieć, jak ty zacząłeś walić?
Pytanie było zadanie celowo, byłem nuż podniecony i wiedziałem, że jego opowieść podnieci mnie jeszcze bardziej.
– Całkiem niedawno, kilka miesięcy temu. Już mi sztywniał od jakiegoś czasu, tylko nie wiedziałem, co się z tym robi. Kapałem się w wannie. Bardzo lubię myć się gąbką i jeździć po całym ciele. Leżałem więc w wodzie na plecach i pocierałem spienioną gąbką brzuch. Siusiak mi się wyprostował. Jakiś czas wcześniej miałem pogadankę higieniczną z ojcem, który powiedział, że już jestem chłop pod wąsem i muszę starannie myc jajka i ptaszka – tak się w moim domu mówi. No to go pocierałem i było mi coraz bardziej przyjemnie, aż w pewnym momencie zrobiło mi się gorąco i śliska kleista maź poleciała mi i rozlała się na piersiach. Wystraszyłem się, oczywiście myślałem, że jestem chory, ale jedna rzecz mnie zastanowiła. Otóż nie ma takiej choroby, podczas której pacjent czułby się przyjemnie, rozumiesz? A mi było ogromnie przyjemnie...
Nie da się ukryć, mnie też, bo Zdzisiek zaczął mi delikatnie walić. Nie tak, jak mu robiłem, a o wiele delikatniej, bardziej zmysłowo, o wiele wolniej. Zacząłem sapać, zupełnie nie mogłem się powstrzymać.
– Jak ci?
– Fajnie... – szepnąłem. – Rób tak dalej...
Tej nieznanej dotąd ekscytacji towarzyszyło coraz milsze ciepło jego ciała, Nasze brzuchy i klatki piersiowe stykały się, a gorący, szorstki jęzor Zdziśka lizał mi policzek.
– Mocniej... – szepnąłem. Zdzisiek posłuchał, a ja w sposób absolutnie spontaniczny i niekontrolowany zacząłem pchać biodrami tak, by lawinowo rosnące odczucia jeszcze zwielokrotnić. Już dusiłem się, a mój oddech stał się głęboki i nieregularny. I nagle coś zaczęło rozrywać mój członek od środka. Nawet początkowo nie zauważyłem, że mokry jęzor Zdziśka znalazł się między moimi wargami... Kosmicznie zmęczony padłem na łóżko a moje ciało powoli opuszczały konwulsje.
– Ale się zlałeś – poinformował Zdzisiek. – Całą rękę mam mokrą...
– Przepraszam – bąknąłem.
– Nie masz za co – roześmiał się Zdzisiek. – Nawet fajne to było.
– Pobrudziłem cię. Ja naprawdę jeszcze nigdy nie zlałem się, nawet nie wiedziałem, że dziś to nastąpi. Inaczej byłbym się zabezpieczył – tłumaczyłem się mętnie. Zdecydowanie moja wina.
– Nic się nie stało...
Leżeliśmy dłuższy czas w milczeniu.
– Ja nawet nie wiem, gdzie ty mieszkasz – powiedział z niejaką pretensją w głosie Zdzisiek.
– W Poznaniu – odpowiedziałem. – W takiej dzielnicy bloków o nazwie Piątkowo, na osiedlu Sobieskiego.
– Naprawdę? – ucieszył się Zdzisiek. – Tam jeździ poznański szybki tramwaj, prawda?
– Jeździ – potwierdziłem. – Żadna atrakcja.
– To na pewno cię odwiedzę – obiecał.
Okazało się, że Zdzisiek, dokładnie tak samo jak ja, jest maniakiem komunikacji miejskiej, zwłaszcza kolei miejskich i tramwajów. Pestką chciał sobie pojeździć już dawno, tyle że do tej pory nie miał okazji. A niech przyjedzie, pomyślałem. Może nawet spać w moim łóżku, nie będę protestował. Gorzej z matką, ale ją też da się przekonać.
– A ty gdzie mieszkasz?
– We Wrocławiu, też tak daleko od centrum, jak się da, w dzielnicy o nazwie Wojnów. My nie mamy tramwaju do centrum a miejską kolejkę, bardzo fajną. Piętnaście minut i jesteś w centrum.
Dziwne to, najpierw zgłębiliśmy tajemnice ciała a dopiero później okazało się, że interesują nas dokładnie takie same rzeczy. Tej nocy zasnęliśmy bardzo późno, było już dobrze po pierwszej w nocy. |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Czw 22:47, 31 Paź 2024 Temat postu: |
|
Anonymous napisał: |
Czekam na dalszy ciąg |
Będzie i to niedługo. Dziękuję za przeczytanie |
|
|
Gość |
Wysłany: Czw 22:44, 31 Paź 2024 Temat postu: |
|
Czekam na dalszy ciąg |
|
|
homowy seksualista |
Wysłany: Czw 22:20, 31 Paź 2024 Temat postu: |
|
Znasz mnie chyba na tyle, że kombinuję, jak ich wpędzić w jakieś tarapaty Taki już jestem niewdzięczny.... |
|
|
PiotrekWawa |
Wysłany: Czw 22:18, 31 Paź 2024 Temat postu: |
|
Świetna fabuła drugiej części, bardzo Mi się podoba jak krok po kroku zbliżasz do siebie Romka i Zdzisia, jak przełamują bariery jakie ich dzieliły. Ważne jak Romek przełamuje w sobie strach po zajściach w starej szkole. Poznanie przez Romka co to jest masturbacja i zrobienie jej koledze z pokoju. Bardzo opiekuńcze podejście Zdzisia do Romka, zabezpieczenie Romka przed rozchorowaniem się. Bardzo jestem zainteresowany jak potoczą się losy Romka i Zdzisia, co się wydarzy, do czego dojdzie pomiędzy Nimi?
P cwelik z Warszawy. |
|
|