|
GAYLAND Najlepsze opowiadania - Zdjęcia - Filmy - Ogłoszenia
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
tomeck
Wyjadacz
Dołączył: 02 Paź 2010
Posty: 367
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Skąd: Łódź
|
Wysłany: Sob 17:46, 05 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Homowy mam nadzieje że "skrobniesz" jakiś nowy odcinek opowiadania w ten weekend?
Pozdrawiam.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Nie 8:30, 06 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
No ulegam Miałem dziś nie pisać, bo właśnie wróciłem z pracy i chce mi się spać, ale Tomeckowi się nie odmawia...
Helena nie naciskała syna w sprawie relacji z jego karkonoskiej misji. Przypuszczała, że jeżeli Michał czegoś się istotnie dowie, będą to informacje drastyczne. Niech więc je najpierw przetrawi w sobie, oswoi się - zdecydowała. Napomknęła o sprawie dopiero w połowie maja, przy okazji pieczenia ciasta na imieniny jej męża Stanisława. Michał piec lubił, zazwyczaj więc robili to razem. Zdecydowała, że czas na odleżenie już minął i zagadnęła.
- Jeszcze nic nie mówiłeś o waszej karkonoskiej wyprawie. No i jak, dowiedziałeś się czegoś?
Michał nie od razu zaczął mówić.
- Mama, jego wręcz rozszarpali, i psychicznie i fizycznie. Zgadłaś, to był gwałt, i to, jak mówią prawnicy, ze szczególnym okrucieństwem. Może pominę to, jak do niego doszło, zresztą Wojtek teraz już wie, co zrobił źle. Natomiast do dzisiaj jeszcze widać, co mu robili...
- To znaczy?
- Odbyt, okolice zwieracza miał rozdarte tak mniej więcej na trzy centymetry. Już się ładnie zrosło, jest blizna, cud, że nie przyplątało się tam zakażenie. Poza tym ma na członku ślady gryzienia. Obicia pomijam, bo to również z przygody z zomowcami, trudno ustalić, co jest co. No i ma ogromne zahamowania psychiczne, nawet jak się sam rozbiera, dalej rzuca się w nocy, budzi, płacze.
- Mniej więcej z tym się liczyłam. Swoją drogą świetnie się spisałeś, nie podejrzewałam, że aż tak dobrze ci pójdzie. Niejeden lekarz miałby większe kłopoty. Możesz mi podać tę trzepaczkę?
- Wojtek to twardy zawodnik, oporny, wierzgający, ale jak już się go oswoi, je z ręki.
Pani Helena przytaknęła, zamyślona przerwała na chwilę ubijanie piany.
- Tylko nie przesadzaj z tym oswajaniem, proszę, bo to może mieć poważne konsekwencje, i dla ciebie, i dla niego.
- To znaczy? - przestraszył się Michał. Zabrzmiało, jakby coś podejrzewała. Ale usłyszał zupełnie coś nowego.
- Jeśli myślisz że chodzi o seks, to się mylisz. Nawet jeśli, jak to mówicie wykwintną polszczyzną, raz czy drugi zwalicie sobie wzajemnie konia, ja w tym nie widzę nic złego. Tak jest od początku świata, tyle, że to wstydliwy temat i mówi się o nim tylko na wykładach na medycynie. Jesteście w wieku eksperymentów. Porównujecie się z innymi, jesteście ciekawi czy odbiegacie od normy, czy nie, jak reagujecie, jedni dowartościowują się, inni wręcz przeciwnie. Wiem o czym mówię, wiesz, że przez lata pracowałam jako lekarz szkolny, nasłuchałam się po wsze czasy. Ten ma za krótkiego, ten za długiego, za grubego, za cienkiego, ten ma kąt osiemdziesiąt stopni w górę, ten siedemdziesiąt pięć w dół... centymetry, stopnie, mililitry. Gdyby facetów uczyć matematyki na budowie fiuta, wszyscy mieliby same piątki. A właśnie, z ciekawości zapytam, możesz przynajmniej powiedzieć, kto ma dłuższego?
- Ja - stwierdził z dumą Michał. Ale on ma grubszego. Nie spisałaś się mamo.
- Pretensje do ojca... Ale w sumie nie o to chodzi. Zakochać się w tobie nie zakocha, niedawno widziałam go z tą jego dziewoją na mieście, och jakże słodko patrzyli sobie w te oczęta...
Michała w tym momencie przeszedł dreszcz zazdrości, jednocześnie ucieszył się, że matka to widziała.
- Ale największym niebezpieczeństwem jest to, że on się od ciebie uzależni. Jesteś powiernikiem jego największej tajemnicy, jeśli pozwolił sobie obejrzeć takie miejsce, to znaczy, że możesz z nim robić dosłownie wszystko. Nie nadużywaj tego. Skończy się tak, że nie będzie mógł samodzielnie rozwiązać nawet tak prostego problemu jak wybór koszuli. Dla ciebie też piekło, bo nie będziesz się mógł od niego opędzić. Każda próba przerwania tego stanu rzeczy może doprowadzić do tragedii.
Michał pokiwał głową. Rzeczywiście, mimo tego, że budowało się między nimi coś w rodzaju uczucia, takie niebezpieczeństwo istniało a nawet było jeszcze większe.
- Co też mama radzi w tej sytuacji? - powiedział ścierając skórkę od cytryny.
- Musi jeszcze być pod twoją kontrolą i to ścisłą, mimo wszystko. Jeszcze wyślemy was gdzieś kilka razy razem, ale zwróć uwagę na to, by był samodzielny we wszystkim co robi. Co on lubi najbardziej?
- Gramatykę.
- Nie o to mi chodzi. Z zajęć wykonywanych z innymi. Trzeba go powoli przywracać ludziom, to może trwać kilka lat.
- Ja wiem... Kiedyś wszystko, teraz nic. A, jest takie coś - przypomniał sobie - lubi dzieci i ma do nich podejście - tu opowiedział historię z Rafałem.
- Bardzo dobrze, zrobi kurs i wyślemy go gdzieś na kolonie jako wychowawcę. A na razie pilnuj. I pilnuj ciasta, bo drożdże są świeżutkie, a ty umiesz łapać ten moment, kiedy należy przestać pozwolić im rosnąć.
Michał przeżywał te słowa jeszcze raz przed snem. Faktycznie, wszystko poszło zbyt gładko. Nawet nie wiedział, że posunie się do tego co się stało. Samo przywołanie w wyobraźni sytuacji z Samotni pchnęło go w stan ekscytacji. Przypomniał sobie ten moment skurczu, kiedy wydawało się, że przekazuje mu połowę swoich płynów z organizmu. Na wspomnienie tego momentu przerwał rozmyślania, podniecenie było tak mocne, że musiał mu dać natychmiastowy upust. Próbował sobie wyobrazić, że robi to z innym mężczyzną - nie odczuł nic oprócz lekkich mdłości. A jednocześnie z przyjemnością mógłby przelecieć jego Monikę. Zastanawiał się, jak oni to robią. Podejrzewał, że gdyby poprosił Wojciecha o relację, usłyszałby ją w najdrobniejszych szczegółach. To jest właśnie to, o czym mówiła matka, uzależnienie psychiczne. Musi się tego wystrzegać. Ale jak, skoro sprawy zaszły tak daleko.
Wojciech tymczasem przygotowywał się do olimpiady turystycznej. Jedyne, czego mu brakowało, to bieg na orientację. Nigdy nie brał w czymś takim udziału, a w części praktycznej konkurencja ta była punktowana bardzo wysoko. Przez śródmiejski PTTK znalazł jedną otwartą imprezę, w której mógłby wziąć udział, niestety były to zawody parami. Brat odpadał, gdyż, zdaniem Wojciecha, na imprezach zajmował się głównie robieniem wiochy. Koledzy z drużyny akurat się rozpełzli po wycieczkach klasowych. Namówienie Michała skończyło się potężnym fiaskiem, mimo że pod koniec posunął się wręcz do błazenady, klęcząc na kolanach i całując go po siusiaku.
- Nie będę z siebie robił pośmiewiska. Wystarczy, że wyglądam jak wyglądam, nie muszę tego prezentować publicznie.
- Ale na wuefie biegasz?
- Bo każą. Ale dla przyjemności? O nie, wolę spacery, rower...
- Ta, nazywa się syrena... Kiedy ostatnio jeździłeś rowerem?
- No kiedyś to było. Ale wiesz co? Zadzwoń do taty Rafała. Jak znam życie on się zgodzi a mały pojedzie z chęcią - Michał pomny był uwag matki.
Wojciech początkowo nie chciał o tym słyszeć. Nie będzie sobie robił wstydu biegając z dwunastolatkiem. Ale, kiedy inne możliwości upadły zanim się jeszcze narodziły, zadzwonił do Matuszewskich. Krzysztof zgodził się od razu, a mały był aż zachwycony. I tak w sobotni ranek pojawili się przed schroniskiem młodzieżowym w Kuraszkowie pod Obornikami.
Mieli biegać na terenie Wzgórz Trzebnickich, zwanych niekiedy Górami Kocimi. Wzgórza te, płaskie i podobne jedno do drugiego, są porośnięte rzadkim lasami, posiekane łąkami, rzadziej polami. Biega się i w lesie i w terenie otwartym, atrakcyjnym widokowo i niezbyt trudnym. Gdy po kilkukilometrowym marszu zjawili się na miejscu startu, okazało się, że jest tu sporo znajomych, z obozu w Brzegu Dolnym, zawodów międzyszkolnych i olimpiad.
- Braciszek? - pytali znajomi.
- Nie, moja tajna broń - odpowiadał.
Przygotowania do startu trwały pełna parą. W ostatniej chwili Wojciech przypomniał sobie, że nie zabrał z plecaka jeszcze jednej rzeczy.
- Rafał, skocz do plecaków i przynieś kurwimetr.
- Że co? Co to takiego?
- Nie mam czasu teraz tego tłumaczyć. Przynieś to, co nie będziesz wiedział co to jest i do czego służy. - tłumaczył mętnie. - Pośpiesz się!
Po chwili przybiegł Rafał z aluminiowym przedmiotem w ręce.
- O matko, coś ty przytargał. To jest dziwka.
- Czy ty w plecaku masz same narzędzia do prostytucji? Co to jest dziwka?
Na to pytanie stojący w pobliżu wybuchnęli śmiechem.
- Jak będziesz starszy to się dowiesz.
- Uchwyt do menażki w slangu turystycznym. A kurwimetr to takie coś z kółkiem na końcu do mierzenia krzywych. Rura, bo się spóźnimy na start!
Cudem zdążyli. Pierwszy punkt zaliczyli spokojnie, drugi też. Rafał nalegał na kontrolę nad mapą. Wojciech doszedł do wniosku, że w zasadzie przyjechał tylko się otrzaskać, czemu nie, można dać małemu też pomyśleć. Zaczęli współdziałać.
Bieg na orientację w wydaniu turystycznym różni się od sportowego. W sportowym liczy się tylko czas, który zużyło się do pokonania trasy. Należy po prostu podbić kartę na punktach kontrolnych, zaznaczonych na mapie, ponumerowanych i dokładnie opisanych. Bieg turystyczny jest nieco inny. Czas liczy się mniej, jest limit i punkty karne. Natomiast punkty kontrolne mogą być ustawione w nieco mylący sposób, oprócz właściwego może być kilka mylnych, należy, czytając mapę, zdecydować, który jest właściwy. Błąd karany jest sporą stratą punktów. I tu Rafał okazał się wyjątkowo pomocny.
- Piątka, mulda, północne zbocze. Co to jest mulda?
- Coś takiego jak rów, tylko na odwrót.
Mimo tak nieprecyzyjnego opisu bez wahania wybrał jeden spośród trzech stojących obok siebie w niewielkim oddaleniu. Biegli dalej, mijając zawodników z różnych tras i kategorii. cześć, zniechęcona, myślała tylko, jak wrócić do mety.
- Piętnastka, nos, podstawa. Nos?
- No wyobraź sobie jak byś wyrzeźbił nos na ziemi czy usypał z piasku. Taki łukowaty garb na zboczu.
- To będzie tutaj.
Ani razu nie stracili kontroli nad mapą. Słońce dopiekało, była mniej więcej druga po południu, Wojciech zaczął już myśleć tylko o dotarciu do mety. Bieg wciągnął go, ale organizm odmawiał posłuszeństwa. Natomiast Rafał miał niespożyte siły i pod koniec to on czuwał nad całością.
Gdy wpadli na metę, Wojciech walnął się pod drzewo i łapał oddech, mało nie dławiąc się herbatą z bidonu. Po chwili przybiegł Rafał.
- Zobacz na tablicę wyników! Pierwsi!
- Chyba żartujesz...
Ale rzeczywiście. Nie popełnili żadnego błędu, typy Rafała - i jego własne również - okazały się perfekcyjne. Startowali pod koniec stawki, więc mało kto mógł im zagrozić. Gdy przybiegła ostatnia ekipa, która mogła teoretycznie z nimi wygrać, okazało się, że wynik jest sporo poniżej ich własnego. Odtańczyli taniec radości. Rafał rzucił mu się na szyję, obcałowywał, polewał oranżadą niczym szampanem na rajdach - i to wszystko na oczach co najmniej setki uczestników. Było widać, że dzieciak osiągnął pełnię szczęścia.
Wracali zatłoczonym pociągiem poznańskim. Rafał, siadłszy koło Wojciecha, przytulił się do niego i zasnął. Dość ma wrażeń na dziś - pomyślał Wojciech. Również na dworcu pozwolił sobie okazać czuły gest. Wojciech zaś, który to do tej pory patrzył na to raz z obojętnością, raz z rozbawieniem, zauważył z niepokojem jeden szczegół, tak charakterystyczny dla określonych momentów. Zaczął bać się o Rafała.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Nie 16:54, 06 Mar 2011, w całości zmieniany 15 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
tomeck
Wyjadacz
Dołączył: 02 Paź 2010
Posty: 367
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Skąd: Łódź
|
Wysłany: Nie 10:33, 06 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Homowy bardzo dziękuje za kolejną wspaniałą część i tradycyjnie proszę o więcej. Pozdrawiam Cię serdecznie z Grudziądza i żałuje że nie pisałem z Tobą jakieś półtora roku temu bo sam mieszkałem w UK a konkretnie w Peterborough. Chętnie bym wtedy pogawędził z Tobą przy jakimś browarku...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Nie 17:49, 06 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Peterborough? Za górami, za lasami, ja mieszkam w Kornwalii. Ale faktycznie... Z uwagi na Słonia często bywam w Midlands. Pozdrawiam.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Nie 17:51, 06 Mar 2011, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
tomeck
Wyjadacz
Dołączył: 02 Paź 2010
Posty: 367
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Skąd: Łódź
|
Wysłany: Nie 19:17, 06 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
East midlans ! Ale w kwietniu będę w Nottingham i Derby.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Wto 22:36, 08 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Z uwagi na chroniczny brak czasu, zmęczenie tematem i kilka innych przyczyn, opowiadanie zawieszam na dłuższy czas. Zapraszam po przerwie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
tomeck
Wyjadacz
Dołączył: 02 Paź 2010
Posty: 367
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Skąd: Łódź
|
Wysłany: Śro 6:47, 09 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Doskonale Ciebie rozumiem. Ale ten dłuższy czas, to znaczy że w weekend ukażą się kolejne przygody Wojciecha i Michała?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Śro 7:38, 09 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Może w ten, może w następny, obecnie mam nawał roboty, nie wiem za co się złapać pierwsze. Poza tym przerwa lepiej zrobi samemu opowiadaniu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Sob 9:09, 12 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Nie tylko bieg na orientację Wojciech odkrył tamtej wiosny. Kiedyś stojąc w stołówkowej kolejce słyszał, jak dwóch pierwszaków zakładało się o wynik meczu koszykówki Śląsk - Zagłębie Sosnowiec. Dyskusja była tak gorąca, że Wojciech postanowił po prostu obejrzeć mecz, który wzbudzał tyle emocji. Koszykówka nie była jakąś wybitnie hołubioną dyscypliną sportu, mimo że żeńska reprezentacja Polski właśnie wtedy zdobyła wicemistrzostwo Europy, rzadko pokazywano ją w telewizji, toteż szedł oglądać dyscyplinę, o której wiedział tylko,że rzuca się za dwa punkty (rzuty z dystansu, za trzy punkty, wprowadzono dopiero od następnego sezonu).
To był szok, olśnienie. Sam mecz był błyskotliwy, w końcu grały zespoły aspirujące do tytułu mistrza Polski, z takimi ówczesnymi sławami jak Zelig, Prostak czy Chudeusz z jednej strony, Kent Washington (drugi historycznie amerykański zawodnik w polskiej lidze), Szczubiał, Węglorz czy Wardach z drugiej. Prowadzenie zmieniało się nawet kilka razy w ciągu minuty, oba zespoły miały wybitnie swój dzień. Wojciech nie bardzo wiedział co podziwiać bardziej - emocjonującą grą czy swoiste, specyficzne piękno koszykówki, płynność ruchów, zgranie zespołu, którego na próżno by szukać w piłce nożnej. Gdy na sekundę przed końcem Leszek Chudeusz rzutem z rogu boiska zdobył zwycięskie punkty dla Śląska, Wojciech oszalał wraz z innymi. Ta niedziela stała się początkiem jego fascynacji koszykówką, trwającą aż do dziś. Odtąd każdy weekend dzielił między bieg na orientację, wyjazd w teren, mecz koszykówki lub piłki ręcznej. Na wszystkie te imprezy wolał chodzić sam, czasem zabierał brata, z rzadka Monikę lub Rafała, a nie zdarzyło się, by kiedykolwiek pojechał na taki wyjazd z Michałem, który wyraźnie wolał inne rozrywki, a tak naprawdę gros czasu spędzał przy książkach.
Obserwując Michała Wojciech widział, że zaniedbuje coś ważnego, nie tyle Michała, dla którego zawsze znajdował czas, ile naukę. Wir wydarzeń, emocji, krajobrazów pociągał go zdecydowanie bardziej. Kiedyś złapał się na tym, dumając nad jakimś szczególnie urzekającym widokiem, że w zasadzie nie potrzebuje kogokolwiek innego aby żyć. Może poza tymi krótkimi momentami euforii, które zawsze kończyły się smutno, i gdyby nie ręka Michała głaszcząca jego policzek, wcale nie byłyby tak atrakcyjne. Złapał się na tym, że w zasadzie nie pragnie ludzi, może jako element krajobrazu, uzupełnienie piękna, które nie ludzie tworzyli i nie od ludzi zależało.
Któregoś majowego ranka, gdy tylko zjawił się w szkole, dowiedział się, że jakaś drugoklasistka popełniła samobójstwo. Nie znał dziewczyny, ledwie kojarzył jej twarz i sylwetkę, może zamienił z nią raptem dwa, trzy zdania na przerwie bądź w stołówce. Wojciechem ten przypadek wstrząsnął o wiele bardziej niż jej Na przypadkowymi kolegami bądź znajomymi. Zaczął się łapać na tym, że fascynuje go, to co dzieje się po śmierci. Kiedyś, bezpośrednio po śmierci ojca, przeczytał "Życie po życiu" Raymonda Moody'ego i ta książka go w dużej mierze przekonała. Mimo poszukiwania jakichś argumentów przeciw, nie znalazł żadnych - bo tych w zasadzie ich nie było. Spowodowało to, że śmierć zaczął traktować jako równorzędną alternatywę rozwiązań w krytycznych przypadkach, jako jedno dodatkowe wyjście. Jeszcze nie zastanawiał się, jak do tego miałoby dojść, co powinien zrobić, na to przyszedł czas dopiero później.
Na razie szalał początek czerwca, zakwitały akacje i kwitły piwonie, ulubione kwiaty Wojciecha. Co do akacji, skończył ją wąchać a zaczął jeść. Pustki w sklepach spowodowały, że gazety prześcigały się w różnych "przepisach z niczego". "Ze też liści z drzew nam nie każą jeść" - ironizowała matka. Wojciecha to natomiast niezmiernie bawiło. Zaczęło się od przyniesienia do domu wiązki pokrzyw.
- Zamierzasz hodować kaczki? - ironicznie zapytał Andrzej.
- Nie, zamierzam to jeść - odparł i, ku zdumieniu brata, zaczął przygotowywać sałatkę według przepisu ze Słowa Polskiego. Sałatka na oliwie, na ostro, wyszła znakomita, choć Wojciechowi nie udało się namówić nikogo do wspólnej konsumpcji. Po posiłku Andrzej zażądał demonstracji jamy ustnej.
- Nie mów, że cię nie parzy w żołądku - Andrzej dalej nie wydawał się przekonany i na próżno zdały się tłumaczenia Wojciecha o naturze parzenia pokrzywy. Andrzej zresztą nie dał się również skusić na zupę z pokrzyw, natomiast - o dziwo - zjadł sałatkę z liści rzodkiewki, przygotowaną według przepisu z jakiegoś tygodnika.
O akacji Wojciech usłyszał od pani Heleny, która opowiadała kiedyś chłopcom, co jadało się zaraz po wojnie. Korzystając z jakiegoś wyjazdu przygotowawczego przed olimpiadą, zdobył surowiec i po powrocie niezwłocznie zabrał się do produkcji. Przygotował ciasto naleśnikowe i wykonał potrawę zgodnie z zaleceniami mamy Michała, nurzając kiście kwiatów w rzadkim cieście, smażąc na gorącym tłuszczu a następnie posypując cukrem pudrem. Potrawa okazała się wyborna i mocno aromatyczna, rodzina pożarła ją w okamgnieniu i domagała się dokładki, a w przyszłości brylował nią wśród znajomych.
Na olimpiadę w Białym Kościele Wojciech mało się nie spóźnił. Piątkowego, upalnego popołudnia najpierw cudem urwał się z ostatniej lekcji, bo geograf zapomniał zwolnić całą ekipę, później odstał swoje w tasiemcowatej kolejce po bilet, następnie "na wpych" wcisnął się w ostatniej chwili do zatłoczonego pociągu międzyleskiego, a na koniec przegapił stację i musiał wracać z Henrykowa.
- To znak, że powinieneś zostać we Wrocławiu - zażartował Marcin, kolega z ekipy. Zabrzmiało to dość złowieszczo.
Piątkowy wieczór przeznaczony był na rozbicie obozowiska nad zalewem i wspólne ognisko. Konkurencje miały być rozegrane w sobotę i niedzielny ranek. Z namiotem uporali się szybko, jednakże nikomu nie przyszło do głowy go okopać, co kosztowało ich pierwsze punkty karne w konkursie.
- Miałeś wziąć saperkę - wypomniał Wojciechowi Marcin, szukając usprawiedliwienia dla poważnego błędu.
- Gdzieś mi zginęła. Możliwe, że zostawiłem w pociągu.
- Nie rozumiem, jak można zgubić saperkę. To nie szpilka - pieklił się dalej Marcin.
Nie znał możliwości Wojciecha. Dla niego zgubienie przedmiotu wielkości plecaka nie stanowiło większego problemu. Toteż znali go we wszystkich biurach rzeczy znalezionych, posterunkach policji i podobnych miejscach. Mógł na przykład jechać oddać komuś zostawioną u niego parasolkę - a następnie zostawić ją w pociągu lub tramwaju.
W ponurych nastrojach udali się na ognisko, rozpalone w malowniczym miejscu nad jeziorem. Wojciech spotkał mnóstwo znajomych z imprez i olimpiad, toteż bawiono się od razu znakomicie. Zresztą ekipa, która zajmowała pierwsze miejsce po części teoretycznej budziła zrozumiałe zainteresowanie, na brak towarzystwa nie nie mógł więc narzekać. W pewnym momencie podczas rozmowy mimochodem dostrzegł sylwetkę, która wydała mu się znajoma. Chłopak nie siedział przy ognisku, a przemknął gdzieś w oddali. Jednak profil, wyeksponowany brzuch i specyficzny krok poznał prawie od razu. Poczuł niepokój. W zasadzie nie lęk, obawę, a niepokój, który towarzyszy wszystkim tym sytuacjom, kiedy nie wiemy, co będzie dalej. Radosny nastrój uleciał, uniósł się gdzieś.
- Coś tak nagle skapciał? - zapytała Ewa, ciemnowłosa filigranowa dziewczyna, którą Wojciech znał jeszcze z obozu i zawsze bardzo lubił. Niezmiernie cieszył się, że ją tu spotkał i od początku siedzieli przy ogniu razem. To ona kiedyś sprawiła, że zaczął grać na gitarze.
- A tak jakoś. Może zimno się robi - próbował się wyłgać.
- Nie, Wojtek, ja widzę, że coś się stało.
- Możliwe. W każdym razie wracam do namiotu. Miałem dzień pełen wrażeń - pożegnał się Wojciech.
Wracając, spostrzegł chłopaka ze schroniska jeszcze raz, pod drzewem. Miał wrażenie, że jest obserwowany. Do obozowiska był spory kawałek, rozbito je z drugiej strony zalewu, a szło się do niego albo szeroką polną ziemną drogą albo też ścieżką przy samym jeziorze. Wojciech nie wiedział co wybrać, jednak zapadająca coraz bardziej ciemność sprawiła, że szedł jednak drogą. Co rusz oglądał się za siebie i wydawało mu się, że krzaki i szuwary przy jeziorze wydają nienaturalne dźwięki. W pewnym momencie zdało mu się, że poczuł smród papierosowego dymu. Sam palił, ale ostatniego papierosa miał w ustach na stacji w Henrykowie. Wrażenie, że jest śledzony, towarzyszyło mu aż do samego namiotu. Koledzy z ekipy, Marcin i Jacek, byli wciąż na ognisku. Usiadł przed namiotem i zapalił papierosa, wpatrując się w prześwitującą zza zarośli taflę wody, odbijającą promienie księżyca. Po kilku minutach od czarnej plamy krzaków przy jeziorze oderwała się ciemna bryła. Nabierając coraz bardziej ludzkich kształtów, ruszyła w kierunku namiotu Wojciecha.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Sob 17:04, 12 Mar 2011, w całości zmieniany 8 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Pon 13:48, 14 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Chłopak zatrzymał się w pół drogi, po czym nieco mniej pewnym krokiem zbliżył się do namiotu i zatrzymał się jakieś dwa metry naprzeciw Wojciecha.
- Można? - zapytał niepewnym głosem po jakiejś minucie milczenia, gdy obaj wpatrywali się w siebie. Wojciech bez słowa wskazał miejsce na trawie. I znów to wyczekujące milczenie, podczas którego taksowani się wzrokiem.
- Powiedziałbyś przynajmniej, jak masz na imię.
- Jarek, Milicz.
- To ten groźny Milicz, którego trzeba się bać?
- To raczej was się trzeba bać.
- Nie wiem czy słusznie - odparł Wojciech, wciągając się w tę dziwną, sztywną rozmowę. - Nie gryziemy. Poza tym mam wrażenie, że teoria poszła nam zbyt dobrze...
Rozmowa znów ugrzęzła. Po co on właściwie przyszedł? - usiłował rozgryźć przybysza. Bo oczywiste, że w sprawie tamtych wydarzeń z Samotni. Tylko co on chce z tym zrobić? Siedzieli dalej w milczeniu, słuchając trójki z radia nastawionego wcześniej przez Wojciecha i spoglądając na siebie ukradkiem. Kiedy jeden zorientował się, że ten drugi patrzy, natychmiast odwracał wzrok - i tak na zmianę.
- Dobra, pójdę już - przerwał milczenie Jarek. - Ale właściwie przyszedłem aby cię przeprosić. Wiesz, za co, za to w górach. Zachowałem się rzeczywiście jak świnia.
- Oj, nie ma sprawy, to już dwa miesiące minęły.
- Jest. Bo ty sobie pomyślisz, że ja jestem taki... - urwał nagle.
- Jaki?
- No wiesz.
- Nic sobie nie pomyślę. Chciałeś zobaczyć - zrobiłeś coś w tym kierunku, tyle ile w danych warunkach było można. Jasna sprawa.
Jarek poruszył się nieco.
- Nieważne. W każdym razie przepraszam jeszcze raz. Szkoda tylko, że się ze mnie nabijałeś.
- Ja? - udał zdziwienie Michał.
- No nie ja przecież. A kto zdjął gacie i powiedział, że mam sobie popatrzeć? Wiesz, jak ja się wtedy czułem? Jak jakiś ostatni...
A tu cię boli - pomyślał Wojciech i głośno powiedział:
- Słuchaj Jarek. Głupi nie jesteś, jedną szkołę skończyłeś, drugą kończysz niebawem i wiesz chyba, że jeśli ktoś coś mówi, to jego podstawową intencją jest przekazanie komunikatu, wyrażenie własnej woli.
- Wyrażaj się prościej.
- Prościej się nie da. Jeśli ja powiedziałem, żebyś sobie popatrzył, to miałem właśnie to na myśli i nic więcej. Chyba więcej niż gaci ściągnąć się wtedy nie dało...
- Ale to było złośliwe.
- Nie, nie było. Miałeś zrobić to co mówiłem. I nie mam więcej nic do dodania. Wnioski wyciągnij sam. A przeprosiny przyjęte.
Mimo ciemności Wojciech zauważył grymas wysiłku na twarzy Jarka. Po chwili chłopak ciężko zwlókł się z trawy, otrzepał i stanął obok Wojciecha, jakby czekając by ten zrobił to samo. Z oddali dochodził zbliżający się szmer ludzkich głosów, to ognisko dobiegło końca i jego uczestnicy powoli wracali do namiotów.
- Chodź, przejdziemy się trochę nad zalewem - przerwał ciszę Jarek. Wojciech wstał w milczeniu, naciągnął buty i po chwili szli w pewnym odstępie od siebie w odwrotnym kierunku do dobiegającego gwaru. Wojciech gorączkowo zastanawiał się, w jakim celu Jarek go wyciągnął. Oczywiście najpierw do głowy przyszedł mu seks, jednak w miarę oddalania się od namiotu, czuł się coraz mniej pewnie. Jarek przewodził, co jakiś czas znikając ze ścieżki w kierunku jeziora, jakby czegoś szukając.
- Tu jest takie fajne miejsce dla wędkarzy. Nawet ławeczka jest. Chodź, usiądziemy.
Milczenie stawało się już nieznośne. Usiedli. Wojciech wyciągnął papierosa. Zapalił i skupił się na oglądaniu nocnego krajobrazu. Noc była księżycowa, czarna, prawie gładka tafla połyskiwała od czasu do czasu, odbijając księżycowe światło i świetlną smugę ciągnącą się z przeciwnego brzegu, od ośrodka. W dali majaczył główny grzbiet Wzgórz Strzelińskich.
- Słuchaj, Wojtek - odezwał się wreszcie Jarek, odganiając się przy okazji od jakiegoś komara. - Wyglądasz mi na sensownego człowieka...
- Czy przyszliśmy tu tylko po to, byś mi to powiedział?
- Nie... to znaczy... Widzisz, tam w Samotni obserwowałem cię bardzo dokładnie.
- Widziałem...
- I to nie dlatego, że mi się podobasz, choć nie ukrywam, że nie cierpiałem za bardzo. Ja już tak dalej nie mogę...
Jego głos załamał się, ustępując znów bzykaniu komarów i zabłąkanym pluskom wody. Gdzieś od wzgórz odbił się stukot późnego pociągu i gwizd lokomotywy spalinowej.
- Mów - powiedział łagodnie Wojciech. - Jak chcesz.
- Bo ty sobie myślisz teraz o mnie jak o jakimś Bóg wie jakim zboczeńcu. A przecież nie tak jest. To nie moja wina. Ojciec...
Wojciech nie odzywał się, dając chłopakowi się przełamać. Zbyt oczywiste było dla niego, że chłopak coś dusi w sobie i to od bardzo dawna. Uznał widocznie, że Wojciech jest wystarczająco poinformowany a poza tym chyba ostatecznie dotarł do niego sens ostatnich słów wypowiedzianych przez niego przy namiocie.
- To on jest wszystkiemu winien. To on to zaczął. Na początku kąpał mnie, żeby, jak to mówił, sprawdzać, jak się rozwijam. Później, gdy matka odeszła, powiedział, że mam mu ją zastąpić...
W miarę jak Jarek mówił coraz składniej, Wojciech słuchał tego z coraz większym przerażeniem. Powoli dotarło do niego, że koszmar, jaki przeżywał ten niski chłopak z Milicza jest porównywalny z jego własnym. A Jarek nie szczędził szczegółów, rozpalając się w miarę monologu.
- Później zauważyłem, że zaczyna mi to sprawiać przyjemność. Nawet nie wiesz, jak siebie za to nienawidziłem. Szedłem do łóżka, wiedziałem, że on przyjdzie i nawet na to czekałem, nie wiesz, jak człowiek się wtedy czuje.
- Wiem... To znaczy wiem coś podobnego.
- Jak to?
- Skończ najpierw.
- Wiesz, już tam w schronisku chciałem sobie z tobą o tym pogadać bo wyglądało mi, że będziesz coś z tego rozumiał. Nie wiem skąd, ale to wiedziałem. Nie wiedziałem, jak się do ciebie zbliżyć. Poza tym podobałeś mi się. No i byłeś z tamtym chłopakiem. To twój?
Wojciech pominął to pytanie milczeniem. Nagłe przywołanie Michała wybiło go nieco z nastroju.
- Widzisz Jarek, chyba dobrze zgadłeś - po czym pokrótce opowiedział mu, co się stało pewnego listopadowego popołudnia na Kaczych Dołach. Nie była to taka rozmowa, jak tamta, pamiętna na Hutniczym Grzbiecie. O wiele bardziej szorstka, mniej przyjemna, beznamiętna. Bez jakiejkolwiek czułości, sucha, sztywna. Bez wyrazów współczucia, pocieszania. Relacja za relację. Po czym znów zapadło milczenie. Tym razem jednak zupełnie inne. Obserwowali się. Patrzyli się na siebie. Początkowo ukradkiem, później coraz bardziej jawnie. Wojciech widział, że zaczynają się na siebie patrzeć w ściśle określony, prowadzący do wiadomego końca sposób. W pewnym momencie Jarek nie kryjąc się, poprawił sztywnego członka w dresowych spodniach.
- Chodź, wracamy, komary tną coraz bardziej.
Znów szli brzegiem stawu, tym razem jednak bliżej siebie i dalej bez słów. W pewnym momencie Jarek zatrzymał się. Wojciech również. Stali do siebie jakieś czterdzieści centymetrów, twarzą w twarz. jarek wykonał pierwszy ruch, szorstki, zdecydowany. Wsadził rękę w spodnie Wojciecha i szybkim ruchem uwolnił członka ze spodni.
- Nie tu wariacie, nie tak...
- Ciii. - syknął Jarek. Jego ruchy były mocne, zdecydowane, kanciaste. Zupełnie inaczej niż u Michała, gdzie wszystko nabierało cech radosnej zabawy. Tu był twardy, niemal kamienny seks. Wojciech po chwili zrobił to samo, łapiąc za gorący, rozedrgany członek Jarka. To przyszło nagle, prawie równocześnie, było mocne, głębokie, wręcz bolące. Jak cały tamten wieczór. Jakiś czas stali koło siebie, wreszcie Jarek pierwszy ruszył ku obozowisku.
- Dziękuję - powiedział na pożegnanie. - Do jutra.
Koledzy z ekipy tymczasem wrócili z ogniska i powoli kładli się spać. Wojciech nie odzywał się do nich. Czuł, że jest mu duszno, gorąco mimo chłodu czerwcowej nocy. Na pytania odpowiadał półgębkiem. Nie mógł zasnąć. Czuł w głowie mętlik. Od szokującej opowieści Jarka, od tego, co się stało później. Zastanawiał się, co to miało na celu. I co tak naprawdę się stało. Nagle poczuł, że to wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej. Że zachował się jak świnia, skorzystał tylko z okazji by sobie ulżyć, i fizycznie i psychicznie. Nie dając nic w zamian. A przecież tamtej sprawy nie można zostawić tak jak jest. On dalej mieszka z ojcem. Nienawidzi go tak, że Wojciech nie dałby się pokroić za to, że nic mu nie zrobi. Może dlatego to, co później się stało, było takie zwierzęce, takie instrumentalne. A jednak fajne, podniecające, niezwykłe. Zaczął się zastanawiać, czy nie zdradził Michała, dla którego żywił dalej uczucie tak silne, jak wcześniej. Poza tym Michał nie będzie z nim na zawsze, co prawda starali się nigdy nie poruszać tego tematu, jednak czuł, że ten dzień zbliża się z każdym momentem. Zastanawiał się, czy go nie przyśpieszyć, by ból był mniejszy. Gubiąc się w tej kotłowaninie myśli, w końcu zasnął.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Pon 14:06, 14 Mar 2011, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Śro 11:50, 16 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Obudził go szum kapiącego o namiot deszczu i zimna woda, która rozlewała mu się po szyi i torsie. Powoli łapał fragmenty myśli, które długo nie chciały mu się złożyć w jedną sensowną całość. Przejechał ręką po brzuchu i dopiero lekko bolący członek pozwolił mu przypomnieć sobie, co zdarzyło się poprzedniego wieczoru. Wzdrygnął się, choć bezpośrednio potem zrobiło mu się przyjemnie i odczuł nagłą potrzebę zaspokojenia. Koledzy na szczęście jeszcze spali i nikt nie usłyszał niczego podejrzanego. Już mniej emocjonalnie Wojciech jeszcze raz przeżywał wydarzenia poprzedniej nocy. Nie umiał ich ocenić, nie wydawały mu się jednoznacznie złe a jednak odczuwał niepokój. Gdy po raz pierwszy pomyślał o Michale, przeszedł go głuchy ból. Zdał sobie sprawę, że podobał mu się ten niski, przyciężkawy dzikus o błyskotliwości perszerona i lotności indyka. Był surowy, autentyczny, zupełnie niepodobny do ugładzonego Michała. Nie uciekał od tematów, mówił prosto z mostu, może z gracją słonia w składzie porcelany, ale był szczery do bólu. I miał efekty; Michał wydzierał z niego tajemnicę ponad miesiąc, Jarkowi udało się to w mniej niż godzinę. Inna sprawa, że grunt już był przygotowany. Długo Marcin zdobywał ostateczne zaufanie przyjaciela. Zaufanie... W drugą stronę, mimo ponad dziesięcioletniej znajomości, Wojciech nie był pewien, czy Michał ufa mu całkowicie. O Jarka mógł być w zasadzie pewnym. Minusem był brak punktu zaczepienia. Mieszkali ponad sześćdziesiąt kilometrów od siebie i dłuższe niż kilkugodzinne spotkania nie wchodziły w rachubę. Nie ma szans, by w domu wytłumaczył się z częstych wyjazdów do Milicza. Poza tym nie wyobrażał sobie noclegu u Jarka, nawet, gdyby jego ojciec się zgodził. Brzydził się nim. Prawdopodobnie w ogóle nie zobaczy jego pokoju, środowiska, w jakim funkcjonuje. I nie wydawało się, że znaleźliby wiele wspólnych tematów. W zasadzie już teraz powinien powiedzieć pas. Coś go jednak powstrzymywało i nie była to wcale perspektywa odejścia Michała.
- Nie idę się golić, to przynosi pecha - oświadczył kolegom, gdy wszyscy już wstali. Jacek usiłował zagotować wodę na herbatę w menażce, używając wyłącznie paliwa turystycznego w kostkach; jakikolwiek inny surowiec po deszczu nie nadawał się do podpałki. Michał przy pomocy ręcznika i kubka do mycia zębów usiłował wylać wodę z namiotu.
- Powiedz raczej, że ci się nie chce w tym deszczu iść trzysta metrów do zlewu i wycierać mokrym ręcznikiem - odparł Marcin.
- Trzeba było lepiej losować.
Istotnie, w losowaniu stanowisk obozowych nie mieli szczęścia a ich namiot okazał się najbardziej oddalony od ośrodka, gdzie znajdowała się kuchnia i łazienka. Toaleta była bliżej, w odpowiednio oddalonym miejscu postawiono latrynę z charakterystycznym serduszkiem nad drzwiami.
- Gdybyś pilnował saperki w pociągu, wszystko byłoby bardziej suche.
- Mówi się suchsze - nie miał się czego czepić Wojciech. Potężna awantura wisiała w powietrzu, gdy do interwencji poczuł się Jacek.
- Panowie, zostawcie to na po zawodach bo w takiej atmosferze nic nie wygramy.
Skutek był taki, że przez pewien czas w namiocie panowała prawie idealna cisza.
Na punkcie rozgrywania pierwszej konkurencji soboty, konkursu pierwszej pomocy, zjawili się prawie w ostatniej chwili. Losowanie przyniosło im stanowisko bezpośrednio obok drużyny milickiej, która już dawno była na miejscu. Niemal równocześnie dostrzegli się wzajemnie. Bez uśmiechu, bez radości. Tylko obustronne długie spojrzenie mogłoby postronnemu obserwatorowi powiedzieć, że ci chłopcy się już znają. Po chwili obaj losowali zadania. Wrocławiakom dostał się jako pierwszy opatrunek głowy, ekipie milickiej biodra. Wojciech, wiedząc, że po jego bandażowaniu jedyne punkty, które mogliby otrzymać, byłyby ujemne, łaskawie zgodził się być bandażowany. Dało mu to możliwość obserwowania Jarka, który z kolei był modelem do bandażowania biodra. Złapał się na tym, że to on chciałby go bandażować, obserwować reakcję ciała na dotyk, może niby przypadkiem otarłby się o to i owo... Obserwował, jak koledzy krzątają się w okolicy łona Jarka i zastanawia się, czy ten tak wydatnie wyeksponowany w dresach członek jest w swoim naturalnym stanie. Jednak Jarek też nie pozostawał dłużny i obserwował jak głowa Wojciecha stopniowo niknie pod bandażami. Byli w nieustającym kontakcie wzrokowym, do tego stopnia, że Jacek to chyba zauważył i powiedział:
- Odwróć głowę, nie podglądaj konkurencji, i tak jesteśmy lepsi...
- Ale zdyskwalifikują was za niekompletną drużynę, bo swojego modela za chwilę udusicie - odciął się któryś z miliczan.
Istotnie Wojciech poczuł, że bandaż za bardzo uwiera go w gardło i jego twarz czerwienieje. Jednak poczuł ulgę, bo nareszcie zeszli z niewygodnego tematu.
Po pierwszej pomocy był rowerowy tor przeszkód. Wojciech co prawda konkurencji nie ukończył, wywracając się w połowie toru i tak demolując przeszkody, że zawody musiano przerwać na piętnaście minut by przywrócić tor do porządku, jednak liczył się czas pierwszych dwóch a Marcin i Jacek nie zawiedli. Przed ostatnią konkurencją ustępowali Miliczowi nieznacznie, a popołudniowy bieg na orientację miał kluczowe znaczenie dla końcowej klasyfikacji.
Po przyjściu na punkt startowy wzięli udział w krótkim briefingu i zapoznali się ze sposobem rozegrania biegu. Tym razem była to sztafeta. Z informacji wywieszonych na wielkiej tablicy wynikało, że każda zmiana rozegrana zostanie innym sposobem. Wojciechowi jako kapitanowi przypadło przydzielenie konkurencji kolegom.
- Pamięciówka... Ktoś chętny?
- Ba, żebym ja widział co to jest - odpowiedział Jacek.
- Nie masz mapy a na poszczególnych punktach kontrolnych jest wywieszony fragment mapy, jak dostać się do następnego punktu.
- Jakiś sadysta to wymyślił.
- Jesteś dobry z geometrii, dobrze rysujesz, tu trzeba wyobraźni do rysunku, umiejętności wychwycenia proporcji. Notatki wolno robić, poradzisz sobie. Tylko nie przerysowuj zbyt artystycznie, szkoda czasu.
- Styka.
- Teraz dwie pozostałe. Zmiana druga - typowy bieg wytrzymałościowy, bez wydziwiania, mało punktów kontrolnych, za to sporo darcia pod górę i biegu drogami. Marcin, ja żadna Szewińska nie jestem, ty masz przynajmniej długie nogi.
- Szewińska miała przynajmniej miękkość w kroku - Marcin zacytował znany lapsus komentatora radiowego - u faceta lepiej, jak jest na odwrót...
Wojciech zmierzył go zimnym wzrokiem.
- Przestańcie się wygłupiać przynajmniej teraz.
- A tobie co zostało?
- Techniczna, szwajcarka z wykreślaniem.
Ta konkurencja, ozdoba i zmora wielu zawodów turystycznych jest jedną z najtrudniejszych w biegach na orientację i ma podobnie złą sławę, jak "walc angielski" w baloniarstwie, gdzie pilot sam wybiera, gdzie leci. Szwajcarka w czystej postaci polega na tym, że zawodnik nie dostaje całej mapy, a jedynie jej fragmenty, nie zawsze oddalone od siebie w wymiarze skali mapy. Dodatkowo w tych zawodach niektóre punkty nie były naniesione na mapę, a należało je wykreślić według danych organizatora. Zawodnik powinien wykazać się nie tyle szybkimi nogami, co tęgą głową: wyobraźnią terenową, obliczaniem azymutu, znajomością konstrukcji geometrycznych. Wojciech dotychczas raz wziął udział w podobnej wyrypie, jak złośliwie nazywano takie zawody, i zajął przyzwoite trzecie miejsce. Trochę za mało na pewność siebie, ale Jacek a zwłaszcza Marcin doświadczenie mieli jeszcze mniejsze.
Gdy zmiany zostały już przydzielone, każdy udał się na swój punkt startowy. Startowano w kolejności odwrotnej do zajmowanych pozycji, zatem wiadomo było, że wybiegną na trasę jako jedni z ostatnich. Gdy szerokim leśnym duktem, w strugach deszczu i wody kapiącej z drzew przy silnych podmuchach wiatru dotarł na start trzeciej zmiany, pierwsze co zauważył, to Jarka, w kurtce kangurce z mocno nasuniętym kapturem. A zatem będzie konfrontacja - pomyślał.
Nie przywitali się, nie podali sobie ręki. Starali się wzajemnie unikać, gdy w napięciu oczekiwali, aż w strefie zmian pojawią się ich koledzy.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Śro 17:09, 16 Mar 2011, w całości zmieniany 8 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Czw 5:55, 17 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Stał tępo wpatrując się w miejsce, z którego nadbiegała większość zawodników, a więc powinien i Marcin. Wiadomości z trasy, przekazywane przez tych, którzy ukończyli już zmianę, były nieciekawe. Mokro, miejscami grząsko. Wojciechowi przestało się to podobać, zwłaszcza, że jego zmiana miała biegać u podnóża Nowoleskiej Kopy, gdzie teren jest bardzo urozmaicony, najeżony młodnikami, kępami krzaków i rowami melioracyjnymi. Tyle pamiętał ze swej ostatniej wyprawy.
Zza drzew wyłoniła się postać w charakterystycznej czerwonej koszulce. Zdenerwował się jeszcze bardziej - a więc Milicz ich wyprzedził. Chłopak, ten sam, co mu docinał na pierwszej pomocy, wbiegł w strefę, przekazał kartę startową Jarkowi, ten zaś natychmiast przeszedł do namiotu, w którym wykonywano obliczenia przed trasą. Oczywiście można było to pominąć i przygotować mapę w lesie i Wojciech poważnie rozważał taką możliwość, zwłaszcza, że organizator przygotował tylko trzy stoliki. Bał się tłoku i nerwowości. Ale nie w takim deszczu.
Po jakichś czterech minutach na strefie pojawił się Marcin, doszczętnie przemoczony i wściekły.
- To nie ja zawaliłem, to Jacek. Pogubił się totalnie na jednym punkcie. Ile mamy straty?
- Cztery trzydzieści.
- To i tak sześć minut nadrobiłem... Uważaj bo jest grząsko, staraj się nie ścinać a biegaj jak Bozia przykazała, drogami.
- Tylko przypominam ci, że nie wiem, gdzie są. Tu masz mapę w sam raz na stan wojenny. Ocenzurowaną ze wszystkiego co sensowne.
Wojciech porwał kartę startową z rąk kolegi i poszedł do namiotu. Przy jedynym częściowo wolnym stoliku siedział Jarek. Miliczanin czytał treść zadań i po jego minie było widać, że sobie nie radzi. Wojciech tymczasem przebiegł instrukcję i sprawnie kreślił punkty. Oderwał na chwilę wzrok z mapy, również by dać odpocząć rozedrganym z nerwów rękom, które miały problem, by wbić precyzyjnie cyrkiel. Na twarzy Jarka zaś malowało się już nie zdenerwowanie a rozpacz.
- Spokojnie, tylko się nie denerwuj. Co kreślisz?
- Piątkę.
- Faktycznie chamówę z tym punktem zrobili. Zmierz azymut od czwórki, wykreśl prostopadłą w punkcie przecięcia z drogą, tak jak w zadaniu, wyjdzie ci trójkąt, tę najdłuższą odległość przenieś tu - o właśnie, na tym polega cały ten myk - i skonstruuj równoległą o tu... I gdzieś tu będziesz miał PK. Dalej już banał.
Jarek nie odpowiedział. Nie podziękował, tylko od razu zabrał się do kreślenia. Wojciech, po skonstatowaniu, że właśnie pozbawił własną drużynę szans na zwycięstwo, i to takie, jak to się modnie mówiło, "z palcem w dupie", zapakował mapę w folię i wybiegł w trasę. Już dobieg do pierwszego punktu, względnie łatwego, przez rzadki, świetlisty las bukowy porośnięty mchem, uzmysłowił mu, że będzie grząsko. Biegnąc na kolejne punkty odczuwał rosnącą wściekłość, zwłaszcza, gdy zdał sobie sprawę, że nie usłyszał nawet "dziękuję". A było coraz trudniej. Już biegł w terenie, w którym mapę miał tylko w okolicy punktów kontrolnych. Drogi i ścieżki zaś wariowały, wywijały dzikie łuki, zupełnie nic nie dało się wziąć na logikę i przyjąć, że droga dalej będzie biegła prosto a nie skręci nagle Bóg wie gdzie. Deszcz nieprzyjemnie zacinał po twarzy.
Na dwa punkty przed końcem przemoczony doszczętnie Wojciech przestał ufać jednej z takich dróg i postanowił ściąć trasę na azymut przez teren porośnięty rzadkimi niskimi krzewami. Początkowo nie zauważył, że biegnie się inaczej, jakoś mniej sprężyście. I pachnie jakoś inaczej, ostro. Uzmysłowił sobie dopiero, gdy zaczął się zapadać na wysokość łydek. Jeden jego krok zakończył się utratą buta. Cudem wydarł go grząskiemu podłożu, które zaczęło go trzymać ze zdwojoną siłą. Nagle zauważył na drodze, oddalonej o jakieś dziesięć metrów, chłopaka w czerwonej koszulce. Ten stanął, rozejrzał się, po czym dostrzegł walczącego z bagnem Wojciecha. Po chwili był już przy grzęzawisku.
- Nie ruszaj się - rzekł kładąc się na brzuchu.
- Leć, masz wygraną w kieszeni. Ja sobie poradzę.
- Nie pieprz. Daj rękę.
Jedno silne pociągnięcie, drugie. Po kilku minutach szamotania się obu chłopaków Wojciech już leżał na bagnie, a za minutę obaj stali na twardym podłożu. Spojrzeli na siebie i zaczęli się śmiać.
- Rany Julek, jak my wyglądamy.
- To nie konkurs piękności. No leć już... . - z niejakim żalem pożegnał się z Jarkiem. Po ostatnich wydarzeniach jego koszulka była podwinięta, ukazując ubłocony okrągły brzuch, porośnięty gdzieniegdzie rzadkim włosem. Zdał sobie sprawę, że za bardzo go to rozprasza.
Na punkt Wojciech dotarł już mniej pewną i dłuższą ale za to bardziej cywilizowaną metodą - drogą, która jakoś nie sprawiła dzikiej niespodzianki. Reszta trasy była już prosta. Na ostatnim punkcie kontrolnym niemal zderzyli się z Jarkiem. Do mety pozostało jakieś dwieście metrów. Biegli niemal łeb w łeb, przed samą metą Jarek wyprzedził go o jakieś dwa metry.
Wojciech nie czuł nic prócz skrajnego zmęczenia i wściekłości. Deszcz przestał już padać, ale trawa dalej była mokra, pokryta kroplami niedawnego deszczu. Znalazł spokojne miejsce za jakimiś młodymi świerkami i uwalił się, łapiąc oddech i kontemplując milczenie. Leżał kilka minut, rozgryzając, co się stało. Teraz tylko trzeba liczyć na cud. Jeśli oba przebiegi były bezbłędne, przegrali. Z rozmyślań wyrwał go chrzęst krzaków. Spojrzał w tamtym kierunku. Nad nim stał Jarek.
- Wstawaj, bo zachorujesz.
- Idź stąd, chcę być sam.
- Wstawaj.
Wstał. Znajdowali się teraz naprzeciw siebie. Obaj zabłoceni, zziajani, spoceni, z czerwonymi twarzami. Nagle Jarek oderwał rękę od tułowia i przejechał dłonią po skroni Wojciecha, jakby chcąc z niego zetrzeć pot. Ale nie to miał na celu. Wojciech ze zdziwieniem zauważył, że to był pierwszy czuły, serdeczny gest od początku ich znajomości. Odwzajemnił się tym samym. Nawet nie wie, jak doszło do tego, że po chwili obejmowali się, przytuleni do siebie.
Ostatecznie całość wygrał Milicz o punkt przed liceum Wojciecha.
- Czy to prawda, że pomogłeś miliczakom policzyć punkt? - wściekał się Jacek.
- Odwal się. Tak samo prawda jak to, że miliczanin wyciągnął mnie z bagna.
- Przez twoją głupotę przegraliśmy. Gdybyś nie pomógł, miałbyś więcej czasu i mógłbyś biec bardziej asekuracyjnie.
- Stul pysk, dobrze? Ja przynajmniej nie zapomniałem, jak dobiec do punktu.
O ile nastroje w ekipie od początku nie były dobre, teraz było wręcz tragicznie. I podczas kolacji, i wspólnego ogniska. Bawił się średnio, o wydarzeniach na trasie już zaczęło huczeć, najchętniej położyłby się w namiocie i spał.
- Chodź się przejdziemy - poprosił Jarek. Tym razem nie poszli nad jezioro a lasem w stronę Gromnika. Niedawne wydarzenia spowodowały, że odzywali się już do siebie raźniej, przełamywali tę ostatnią barierę.
Nagle zatrzymali się, przywarli do siebie, dali zapomnieć rękom i ustom. Wojciech zauważył, że ruchy Jarka nie były już tak kanciaste, tak grubiańskie, mimo wyraźnej ostrości i zaciętości. Oddał się temu nastrojowi, ciepłu oddechu, wściekłemu waleniu serca.
Nagle Jarek zaproponował:
- Zróbmy to... teraz.
- To znaczy?
- No wiesz co. Ja będę w tobie...
Wojciechowi jakby zabrakło tchu. Stoczył olbrzymią walkę, zanim odpowiedział.
- Nie, Jarek. Jeszcze nie jestem na to gotowy.
Tylko ciemność sprawiła, że nie spostrzegł olbrzymiego zawodu na twarzy chłopca.
- Ale kiedyś będziesz?
- Pewnie tak... Ale na pewno nie teraz.
- Trzymam za słowo.
Wojciech usłyszał powagę i determinację w głosie. Wiedział, że to kiedyś nastąpi.
... - Pierwsze miejsce - Zespół Szkół z Milicza w składzie... Drugie... Nagroda specjalna fair play - Wojciech... i Jarosław Lewkowicz... za ogólną postawę... pokazali nam, że istnieje coś ważniejszego niż walka...
Nie od razu dotarł do niego sens tych słów.
- To może teraz stańcie do fotografii. O tak...
Uroczystość dobiegała końca. Nagle do Wojciecha, który stał z boku podszedł sędzia główny.
- Powiedz, wy przyjaźnicie się, prawda? Bo sędziuję tę olimpiadę od kilkunastu lat a takiej postawy od Milicza nie spodziewałbym się w najbardziej optymistycznych snach. Twardzi, bezwzględni, walczą po trupach.
- Teraz już tak - uśmiechnął się Wojciech. Nagle zastanowił się, co powie Michał, kiedy będzie mu opowiadał całą tę historię. Oczywiście z pominięciem tego i owego. Poczuł się nieswojo.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Czw 11:55, 17 Mar 2011, w całości zmieniany 8 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Czw 23:38, 17 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
I kolejny dodatek ilustrujący poprzednie odcinki.
[link widoczny dla zalogowanych]
Kuraszków, tu Wojciech uczył Rafała biegu na orientację.
[link widoczny dla zalogowanych]
Tak wygląda punkt kontrolny w biegach na orientację. Na opisywanych zawodach zawodnicy byli o wiele starsi.
[link widoczny dla zalogowanych]
Mapa do szwajcarki. Jak widać, wiele się z niej nie można dowiedzieć. A bywają jeszcze gorsze...
[link widoczny dla zalogowanych]
Kurwimetr - tajemnicze urządzenie do mierzenia krzywych.
[link widoczny dla zalogowanych]
Kwiat robinii akacjowej, błędnie nazywanej akacją. Mało kto wie, że to się da jeść. Przepis z opowiadania jest wystarczający.
[link widoczny dla zalogowanych]
A to dziwka!
=================
Przypominam o głosowaniu
http://www.gayland.fora.pl/forum-info,9/podzial-sekcji-opowiadania,24832.html
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Pią 21:15, 18 Mar 2011, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
pisarek666
Moderator
Dołączył: 31 Sty 2010
Posty: 658
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 12 razy Skąd: Kraków
|
Wysłany: Sob 8:11, 19 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Pozdrawiam i zapewniam że zawsze jestem gotowy na kolejny odcinek.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
homowy seksualista
Admin
Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3182
Przeczytał: 88 tematów
Pomógł: 72 razy Skąd: daleko, stąd nie widać
|
Wysłany: Sob 11:31, 19 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
À votre service, Monsieur. Pozdrawiam Ciebie i wszystkich czytelników.
Wbrew obawom, Michał nie dopominał się o jakąś szczegółową relację z olimpiady, toteż Wojciech zdawkowo zrelacjonował wydarzenia, pomijając pikantne szczegóły. Jarek występował w tej relacji marginalnie, niemniej Michał był bystry:
- Wpadł ci w oko?
- Nie, no co ty...
Siedzieli właśnie przed stosem zadań z geometrii analitycznej, ostatnią przeszkodą przed wakacjami. Wojciech był spokojny o mocne cztery, jednak Michał miał sporo do zrobienia. Akademia Medyczna brała pod uwagę stopnie z trzeciej klasy i walczył twardo o każdy punkt.
- No mnie możesz powiedzieć.
- Wiesz, mnie przede wszystkim go żal. Jeśli już we własnej rodzinie nie może liczyć na bezpieczeństwo... On jest prawie jak dzikus, drapieżne ruchy, wystraszony wzrok, zdania po trzy, góra cztery wyrazy. Wręcz domaga się, by się nim zająć.
- O ile wiem, masz w tym praktykę - zauważył Michał i Wojciech usłyszał w jego głosie cień złośliwości.
- Ty też, nie?
Teraz albo nigdy. Wojciech poczuł, że przyszedł czas poruszyć jeden z najważniejszych tematów.
- Zanim wrócimy do tego równania elipsy... Chyba już możemy mówić otwartym tekstem, że między nami coś jest. Nazywaj to jak chcesz, uważaj na wielkie słowa, ale to nie jest już przyjaźń. Trudno to zdefiniować, uczucie to nie elipsa...
Michał pokiwał głową, nie odzywając się.
- Musimy chyba postawić sprawę jasno i zdecydować, co dalej. Po pierwsze, obaj mamy dziewczyny i nieźle je kantujemy.
- Ja z moją nie śpię... no może próbowałem.
- No i jak było? - Wojciech nie mógł sobie odpuścić łakomego kąska.
- Obawiam się, że oczekiwałem więcej. Przede wszystkim za nerwowo, oboje byliśmy spięci. Ale mi się podobało.
- No i właśnie na tym polega problem. Mnie nie, nie jest to coś, co lubię, czasem się po prostu zmuszam, tylko dlatego, by zatrzymać Monikę przy sobie.
- Po cholerę?
- Bo mi na niej zależy. Dziwne, ale tak jest.
- Na niej? Czy na tym, żeby wszyscy wiedzieli, że masz dziewczynę?
Wojciech, po nagłym, krótkotrwałym buncie, westchnął.
- Eh, tobie mogę powiedzieć. Trochę racji masz. Ale jeśli już mam mieć jakąś babę, to tylko ją... rozumiesz. Przynajmniej przy całowaniu się nie brzydzę. Nawet fajne jest. Ale cały czas odbiegamy od istoty rzeczy. Zdajesz sobie sprawę, że to między nami nie będzie trwać wiecznie. I nawet wiem kto odejdzie. Ty. I ja nie będę mógł nic zrobić. Zapewne domyślasz się dlaczego. Po prostu nie mogę ci blokować normalnego życia, z rodziną, z dziećmi.
- Też na ten temat myślałem. I to sporo. Tym bardziej nie rozumiem tego, co się między nami dzieje.
- A ja rozumiem. Prosty mechanizm, prawo podaży i popytu. Ja potrzebowałem uczucia, opieki, trafiłem na taki okres, kiedy ty mogłeś - i chciałeś - to dać. I dodatkowo na ten okres, kiedy człowiek już powinien współżyć seksualnie, bo tak go przygotowała biologia. I trafiło to na osobę, którą już znałeś wcześniej, lubiłeś, nie miałeś względem niej oporów bo zżyłeś się z nią od dziecka. Dodatkowo, wiedziałeś, że jakakolwiek, nawet najbardziej zamaskowana próba seksu padnie na podatny grunt. Przecież to ty pierwszy zacząłeś, mam ci przypominać?
- No tak jakoś wyszło - powiedział Michał nieco roztargnionym głosem. - Po prostu straciłem głowę, wtedy w nocy.
- To co robimy?
- Geometrię analityczną.
- Nie rób sobie jaj. To naprawdę trzeba rozwiązać - Wojciech zorientował się, że tak zwaną poważną rozmową nic nie wskóra, a na pewno nie w tym momencie i jego perory poszły na marne.
- Możemy się trochę zrelaksować. Smoczek?
- Michał...
- Widzisz, Wojtek, ja cały czas mam wrażenie, że tak naprawdę chodzi o tego, jak mu tam, Jacka.
- Jarka. Stawiając sprawę wprost, tak i nie a raczej nie i tak. Chłopak coś do mnie czuje, a gdzie ja będę następnego szukał? Sam wiesz, że nas jest tylko - według optymistycznych danych - pięć procent. Tych odpowiednich - mniej promili niż alkoholu we krwi po jednym piwie. A sam zostanę wcześniej czy później.
- Później. Teraz na pewno nie puszczę. - Michał wstał i przycisnął głowę Wojciecha do piersi. Ten skierował wzrok na dół i pierwsze co zauważył, to gotowość przyjaciela do bycia razem. Jeśli kiedykolwiek miałoby dojść do jakichś ustaleń to na pewno nie w tym momencie. Trudno rozmawia się z hormonami. Zrezygnowany, przejechał ręką przez wyboistą sztywność. Dopiero po kilku latach zrozumiał, gdzie tkwił błąd i na czym naprawdę polegało fiasko tej próby - na najzwyklejszej zazdrości i potrzebie rywalizacji.
Było to ich ostatnie przebywanie razem przed wakacjami. Następnej niedzieli Wojciech, który zainteresował się możliwością zostania przewodnikiem, prowadził swoją pierwszą wycieczkę. Była to impreza publiczna, ogólnodostępna, ogłoszona w gazecie, zwana Rodziną z plecakiem. Kilka takich wycieczek odbywało się we Wrocławiu każdego weekendu. Oczywiście prowadził ją pod okiem doświadczonego przewodnika, który doradzał, obserwował i komentował. Na dworcu pod automatami zjawiło się kilka rodzin, jeden ojciec z synem, grupka licealistów zdobywająca punkty na górską odznakę turystyczną, w sumie jakieś piętnaście osób. Wojciech dla dodania sobie animuszu wziął ze sobą Rafała. Chłopak był w niego wpatrzony jak w obrazek, a Wojciech po prostu lubił opiekować się młodszym, już wtedy na Wzgórzach Trzebnickich zorientował się, że dodaje to jego życiu sporo sensu i najzwyczajniejszej radości, której próżno by szukać gdzie indziej.
Wycieczkę tę Wojciech będzie pamiętał jako pasmo koszmarów. Zaczęło się już na stacji w Kłaczynie, malowniczo położonej na Pogórzu Kaczawskim. Pierwszy etap, do Dobromierza, wiódł czterokilometrową polną aleją wysadzoną drzewami czereśniowymi. Czereśnie były już dojrzałe, świecące, czerwone, toteż wycieczka rozpełzła się po drzewach zanim jeszcze się zaczęła. Wojciech nie bardzo wiedział, jak ma nad tym zapanować.
- Daj im się trochę wyszaleć - poradził pan Edmund, przewodnik. - To miejskie dzieciaki. Wszystkiego nie zjedzą a nie możesz robić z siebie żandarma już na początku. To jest wyjazd turystyczny, oni mają odpocząć.
Wojciech z rady skorzystał, towarzystwo odpoczęło, podżarło, i do Dobromierza złapali już godzinę opóźnienia. Zaraz później zaczęły się wzniesienia i pierwsze narzekania, że wysoko, że pić się chce - a słońce grzało tego dnia niemiłosiernie. Na którymś tam popasie z grupy zginęło dwóch licealistów.
- Mimo, że wycieczka jest publiczna i dobrowolna, musimy ich znaleźć - objaśnił pan Edmund. Nie dla ich a dla twojego bezpieczeństwa i wygody. Są ubezpieczeni a my jesteśmy ich opiekunami. Wpisanie na listę jest formalnym potwierdzeniem ich udziału i nie mogą się ot tak urwać bez poinformowania nas - tłumaczył pan Edmund.
Ostatnim akordem miało być zwiedzenie zamku Książ i stadniny koni w Świebodzicach. I tu zaczęły się największe problemy.
- O której będziemy we Wrocławiu?
- Koło ósmej, przecież podałem harmonogram.
- A można wcześniej? Mundial się zaczyna.
Oczywiście Wojciech o tym wiedział, ale jakoś wcześniej nie skojarzył tych dwóch faktów. Jeden z obiektów trzeba było sobie darować.
- Robimy głosowanie - zarządził w desperacji. Kątem oka popatrzył na pana Edmunda. Ten uśmiechnął się. Ostatecznie zrezygnowano z zamczyska i postanowiono obejrzeć stadninę koni. I był to świetny wybór. Z dumą patrzył na szczęśliwych uczestników głaszczących konie, zwłaszcza dzieciaki.
- Wojtek, koń mnie użarł - wrzasnął Rafał.
- A co zrobiłeś?
- Dałem mu landrynkę. Pan przewodnik powiedział, że wolno i że tak nagradza się konie.
- A jak to zrobiłeś? Pokaż - zażądał przewodnik po stajni. Rafał posłusznie zademonstrował.
- A bo to się nie tak robi - zaśmiał się przewodnik. Zawsze z otwartej ręki. O tak - zademonstrował. Koń natychmiast zgarnął poczęstunek językiem. Z tyłu rozrabiali licealiści.
- Zachowuj się przyzwoicie, nie wal konia, tu są kobiety...
- Chodźmy stąd, mam dość tego smrodu gnoju. Zapalimy sobie.
Wojciech pomyślał w tej chwili, że przewodnikiem nie zostanie nigdy.
Ze stadniny schodzili na stację wąwozem Pełcznicy, tak zwaną aleją rododendronów lub azalii, jednym z największych skupisk tej rośliny w Polsce, które akurat teraz kwitły jak głupie. I tu znów zaszaleli licealiści, którzy sprawiali kłopoty od początku. Wojciech, podbudowany kapitalną atmosferą po wizycie w stadninie, ograniczył się do mówki na temat roślin chronionych. W dobrej atmosferze dotarli na świebodzicki dworzec.
- Nieźle ci poszło - ocenił całość pan Edmund podczas krótkiej odprawy, dziś nazywanej modnie debriefingiem. - Ludzie ci się nie rozłażą, dajesz wycieczkowiczom dużo luzu, umiesz ciekawie mówić, byłeś dobrze przygotowany, kontrola trasy bez zarzutu. Tylko jeszcze musisz popracować nad trzymaniem czasu.
Wojciech słuchał tego zadowolony, sam oceniał swój debiut o wiele gorzej. W pociągu uzmysłowił sobie, że podczas całej wycieczki ani razu nie pomyślał o Wojciechu, Michale, Monice, całym tym szambie, w które się władował. Jedyne naprawdę zmysłowe dreszcze przeszły go, gdy koń lizał mu dłoń.
Tu przypomniał sobie pewien fakt z dzieciństwa, wydawało się, że zapomniany na wieki. Miał może cztery lata, mieszkał w pobliżu stajni a konie uwielbiał. Kiedyś, z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn, pchany tajemniczą ekscytacją zapragnął pogłaskać koński zad. Jako że dostęp do stajni miał nieograniczony, udał się tam po kryjomu, wspiął na jedną z belek barierki i zamiar wykonał. Było mu przyjemnie jak nigdy dotąd. Tu w stajni tamte chwile wróciły z dużą siłą.
Czekając na pociąg na długim, zakrzywionym łukowato świebodzickim peronie obserwował, jak licealiści dogryzają lumpowato wyglądającemu lokalnemu menelowi. I nagle zastanowił się, ile osób z tych, którzy tak dobrze się z nim bawili, wie kim jest w rzeczywistości. I czy wycieczka przebiegłaby tak samo, gdyby znali prawdę i czy nie zachowaliby się tak samo jak ci licealiści. Zapewne nikt nie wiedział i nikt się nawet nie zastanawiał, to, czego się tak bardzo wstydził trzymał głęboko w sobie, izolował przed światłem dziennym i na tym zdawał się polegać cały sukces. Jeśli ktoś mógł cokolwiek wiedzieć to Rafał, jego ojciec rozszyfrował go przecież bez pudła. Tyle, że jemu to z jakichś względów nie przeszkadzało. Tymczasem zachowanie licealistów przekroczyło już granicę zabawy. Wstał i niechętnie poszedł interweniować.
Pociąg dojeżdżał już do Wrocławia, gdy nagle zatrzymał się na Fabrycznej, przed wiaduktem na Grabiszyńskiej i stał może godzinę. Wycieczkowicze zaczęli burzyć się i złorzeczyć gdyż właśnie zaczynało się rozpoczęcie mundialu w Hiszpanii. Pociąg w końcu ruszył, a nad Grabiszyńską wyjaśniła się przyczyna przerwy. Na dole, pod wiaduktem, trwała regularna walka ludzi z oddziałami ZOMO. Dopiero teraz zorientował się, że jest trzynastego czerwca, pół roku od wprowadzenia stanu wojennego. "Witamy w życiu" - pomyślał.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Sob 13:50, 19 Mar 2011, w całości zmieniany 11 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|